Bojerem na Księżyc

Karol Jabłoński: Jeden z najlepszych żeglarzy świata o swoim sporcie, bojerach i polskim zapóźnieniu na wodzie.

Aktualizacja: 13.03.2016 20:54 Publikacja: 13.03.2016 18:30

Bojerem na Księżyc

Foto: Fotorzepa, Jakub Dobrzyński

Rz: W wieku 54 lat został pan niedawno po raz dziesiąty bojerowym mistrzem świata. Dokąd płynie Karol Jabłoński?

Karol Jabłoński: Jestem żeglarzem spełnionym. Podejmowałem raczej dobre decyzje, chociaż zdarzały się też złe. Kto wie, może mógłbym dojść jeszcze dalej? Ale nie można być zachłannym.

Jak długo chce pan jeszcze żeglować?

W tym sporcie doświadczenie zdobywa się latami, wielu najlepszych jest w moim wieku. Chcę żeglować tak długo, jak na to pozwoli zdrowie. Trudno powiedzieć, czy dociągnę do sześćdziesiątki, a może dalej. Gdyby ktoś 15 lat temu mnie zapytał, czy będę w obecnym wieku wygrywać mistrzostwa świata, to powiedziałbym „słuchaj, stary, chyba śnisz". Nie oszukujmy się, wiek robi swoje, szczególnie w bojerach, gdzie „leci się" nawet 130–140 km/h i wyścigi są wyczerpujące. Młodsi napierają i nadszedł już czas na zmianę warty. W żeglarstwie takie regaty jak Puchar Ameryki są już raczej poza moim zasięgiem, ale na szczęście istnieje jeszcze inne żeglarstwo, według mnie dużo lepsze. Absolutnie nie popieram ścigania się na relatywnie małych katamaranach. Prędkość to nie wszystko.

Kiedyś przyznał pan, że droga na szczyt była długa, bo startował pan z kraju, w którym tak naprawdę nie było wielkiego żeglarstwa...

I wiele się u nas nie zmieniło. Wszyscy, którzy chcą żeglować na dużych jachtach i uczyć się tej sztuki, muszą to robić za granicą. W Polsce wciąż nie mamy właścicieli jachtów, którzy braliby udział w wielkich regatach, nie ma sponsoringu, który umożliwiłby organizację tak zaawansowanych i kosztownych projektów. Wprawdzie odbywają się regaty na Zatoce Gdańskiej i Bałtyku, ale tego nie można porównywać ze światem, bo to nie ten poziom. Sam przeszedłem drogę krętą i ciernistą, z której łatwo było spaść. Kiedy patrzę wstecz, aż trudno mi uwierzyć, że człowiek z Tałt doszedł tak daleko.

Zastanawia się pan czasem, jak potoczyłoby się pańskie życie, gdyby w 1986 roku nie wyjechał pan do RFN?

W Polsce nie miałem przyszłości. Wyjechałem w podobnym czasie co Darek Michalczewski, Bogdan Wenta i wielu innych. Tam każdy łapał swoją szansę. Zacznijmy może od tego, dlaczego wyjechałem. Miałem wtedy 21 lat i od wielu sezonów byłem w kadrze narodowej. Czułem, że jestem już blisko czołówki światowej w olimpijskiej klasie 470, bo kilka regat skończyłem w pierwszej dziesiątce. Ale raptem zostałem przez szefostwo Polskiego Związku Żeglarskiego uznany za zawodnika nierozwojowego. Zabrano mi sprzęt, skreślono z kadry.

I do połowy lat 90. żeglował pan pod niemiecką flagą...

Startuję pod flagą niemiecką, hiszpańską, norweską, dla Szwajcarów, Francuzów, jestem żeglarzem zawodowym, najemnikiem. Ale takie jest żeglarstwo, wszystko zależy od sponsora lub armatora jachtu. Pod tym względem jestem podobny do polskich piłkarzy, którzy grają w zagranicznych klubach. Z tą różnicą, że przy nich wszyscy pękają z dumy, a kiedy ja żegluję dla Niemców czy Hiszpanów, to jest to odbierane negatywnie. To błąd, bo w świecie żeglarskim wszyscy wiedzą, że jestem Polakiem. Pokazuję wszystkim, że Polak potrafi.

Kiedy w 2007 roku jako pierwszy polski sternik wystartował pan w regatach o Puchar Ameryki, miał pan nadzieję, że coś drgnie?

Miałem nadzieję, ale nie rozumiałem, dlaczego nie było tam żadnego dziennikarza z Polski, chociaż byli dziennikarze z ponad 100 krajów. W tamtych latach odzwyczaiłem się od udzielania wywiadów w języku polskim i gdy wracałem do kraju, to miałem problemy, żeby się poprawnie wysłowić przed kamerą. Cały czas rozmawiałem po angielsku, niemiecku lub hiszpańsku. To smutne, bo to była szansa i nie została wykorzystana. Tym bardziej że odnosiliśmy też sukcesy w regatach match racingowych, wygrywając mistrzostwa świata i Europy. W latach 2000–2002 prowadziliśmy projekt „Polska 1", który miał na celu start w Pucharze Ameryki. Większa obecność w mediach na pewno byłaby wtedy wodą na młyn tego sportu.

Porównywanie żeglarstwa z futbolem nie ma sensu. Przegrywa z nim przecież większość dyscyplin, nie tylko w Polsce...

Tak, to zupełnie inna oglądalność, ale upieram się, że można było zrobić więcej. Pamiętajmy, że regaty o Puchar Ameryki są najstarszą imprezą sportową o wielkim prestiżu. Polskie media skromnie informują też o sukcesach w bojerach. W 2015 roku po zdobyciu dziewiątego tytułu mistrza świata w Kanadzie byłem zbulwersowany, że TVP nie raczyła podać tej wiadomości w serwisie sportowym, chociaż PAP o tym informowała. Zadzwoniłem nawet do redakcji sportowej z pytaniem, czy ja moim bojerem muszę polecieć na Księżyc, żeby to zauważyli.

Doczekamy się kiedyś polskiego teamu w największych regatach?

Raczej zapomnijmy o tym. Bardzo majętni Polacy mają zupełnie inne priorytety. Wolą wydawać swoje miliony na inne cele, do czego przecież mają prawo. Poza tym, jak ja to mówię, jesteśmy odwróceni do morza już nawet nie plecami, ale d... Żeglarstwo olimpijskie jeszcze jakoś funkcjonuje, ale to dopiero przepustka do startów na dużych jachtach. Wielokrotnie podejmowałem próby znalezienia finansowania na solidne projekty, gdzie budżety roczne wynosiły 500 tys. euro, a i tak nie dało się tego zrobić. Jak więc mówić o czymś 100 razy droższym, jak Puchar Ameryki? Poddałem się już i nie zamierzam tracić czasu na bezowocne rozmowy o wielkim żeglarstwie. Wiem, jaką walkę toczą koledzy, aby pozyskać sponsorów. Ja jestem już na to za stary.

Mówi się, że ma pan trudny charakter...

Huberta Wagnera też nazywali katem, ale kiedy wygrywał, kochali go wszyscy. Żeglarstwo to męski sport, wygrywa ten, kto popełni mniej błędów, a robi je każdy, nawet jak wygrywa. Team musi być zgrany i funkcjonować jak szwajcarski zegarek. Jeśli ktoś rozumiał moją filozofię i się z nią identyfikował, to zostawał ze mną, podnosił swój poziom i wygrywał przyszłość. Jeśli nie, odchodził. Nigdy nie było u mnie kumoterstwa, liczyła się tylko znajomość fachu.

A jakie są pana słabości?

Rzeczywiście nie mam łatwego charakteru, podobnie jak wielu znakomitych żeglarzy, z którymi miałem okazję pracować. Wszyscy byli indywidualistami. Bywam zbyt impulsywny, moją wadą jest też ponoć to, że zawsze walę prosto z mostu. Wszystkim, bez wyjątku. Nie lubię owijać w bawełnę, chociaż czasami pewne rzeczy długo trzeba potem prostować (śmiech). Na treningach wymagam od zespołu pracy na 150 proc. Nie wszyscy to rozumieją, ale to nie mój problem. Może bywam za ostry, zbyt bezpośredni, ale taki już jestem. Jest czas na piwo i jest czas na pracę.

Czy kiedyś okazało się, że żeglarstwo może być też niebezpieczne?

W naszym sporcie zła decyzja może doprowadzić do tragedii. Na wielkich jachtach najważniejsze jest, by załoga wróciła do portu w takim samym składzie, z taką samą liczbą palców u rąk i nóg. Szczególnie podczas sztormów może się sporo wydarzyć. Kiedyś wypadłem z jachtu. To sytuacja, o jakiej wielokrotnie słyszałem, ale nie przypuszczałem, że może mi się to zdarzyć. Silny wiatr, potężny szkwał, duża fala. Zrzucaliśmy akurat spory żagiel, który wpadł za burtę, a moja noga zaplątała się w szoty. Jedno targnięcie i wypadłem za jacht, mało nie straciłem nogi i życia. Ale Bóg jeszcze wtedy mnie nie zabrał. Uznał najwyraźniej, że mam coś jeszcze do zrobienia.

— rozmawiał Rafał Sztachelski

pływanie
Mistrzostwa świata w pływaniu. Brązowy medal Krzysztofa Chmielewskiego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Szachy
Dommaraju Gukesh mistrzem świata w szachach. Generacja Z przejmuje władzę
Pływanie
Mistrzostwa świata w pływaniu. Polacy zaczęli od dwóch medali
Inne sporty
Baseballista zarobi najwięcej w historii. Kontrakt, który przyćmił wszystkie inne
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Inne sporty
Indie kontra Chiny. Szachowa gra o tytuł w cieniu Norwega, którego pokonała nuda