Początek MŚ w szwajcarskim kurorcie S. Moritz przyniósł niespodziankę, choć zwycięstwo każdej alpejki z Austrii to nie sensacja. Nicole Schmidhofer była jednak do tej pory solidną zawodniczką z drugiego szeregu austriackiej kadry i smaku takiego sukcesu, mimo długiej kariery, nie znała.
Wygrała supergigant z przewagą 0,33 s nad Tiną Weirather z Liechtensteinu i 0,36 s przed miejscową bohaterką, wiceliderką PŚ Larą Gut – medale tych pań przewidywano.
Prawie 2-kilometrowa trasa zaczynająca się na wysokości 2590 m miała liczne pułapki: fale, garby, progi i 37 trudnych skrętów, co zmniejszało szanse specjalistek od zjazdu. Przyszła mistrzyni uniknęła zasadzek, linię mety przecięła z prędkością ponad 100 km/godz. Objęła prowadzenie i miała powody, by z nadzieją oczekiwać na ciąg dalszy, tym bardziej że przejazdy Weirather (wiceliderki PŚ w supergigancie) i Gut (liderki) oglądano wcześniej.
Nie musiała długo czekać, z hopkami i szybkimi skrętami nie poradziła sobie rewelacyjna tej zimy Ilka Stuhec ze Słowenii (była ostatecznie 11.), potem z trasy wypadły sławy: Lindsey Vonn i Anna Veith.
Amerykanka, tyle wielka, co pechowa mistrzyni nart (ostatni z długiej listy urazów: złamana kość ramienia), mniej więcej w połowie wyścigu wypuściła z ręki kijek. Twierdziła potem, że to pozbawiło ją koncentracji. Wyjechała poza trasę bez upadku, po prostu zgubiła linię i nie zmieściła się w bramce. Za metą robiła dobrą minę do złego wyniku, prawem gwiazdy pozdrawiała z uśmiechem publiczność, starała się przyciągnąć uwagę czapką z futrzanymi uszami Myszki Miki, ale widać było, jak bardzo jest zawiedziona.