Ta konkurencja to prawdziwy egzamin dla nóg, płuc i charakterów. Uczestnicy Iron Run w ciągu trzech dni muszą pokonać 139 kilometrów, rywalizując na trasie dziewięciu różnych konkurencji: od biegu na milę, po wyczerpujący ultramaraton. Wymagające trasy w połączeniu z niedoborem snu zmuszają organizm do maksymalnego wysiłku. Wszystko dzieje się i w górach, i na asfalcie.
Kiedy tuż przed zakończeniem Festiwalu Biegowego wszyscy stają na starcie biegu na kilometr – to już jest etap przyjaźni. Spikerzy wyczytują nazwiska uczestników, a ci pokonują finałowe okrążenia przy wrzawie i oklaskach pozostałych gości imprezy. To nagroda za trud. Nic dziwnego, że uśmiechom towarzyszą łzy radości, a może też ulgi, że się udało i to już koniec.
Fundamentem sukcesu jest dobre rozłożenie sił. Nie można przesadzić z tempem podczas biegu ultra, bo później zabraknie sił w maratonie. Niektórzy jako pierwsze przykazanie uczestników wypisują hasło: „Nie szaleć", bo start w Iron Runie wymaga nie tylko przygotowania i motywacji, ale także perfekcji w zarządzaniu własną energią. Ważne są nie tylko mięśnie, ale także głowa.
– Musimy zachować spokój i obserwować, co robią rywale. Tak naprawdę pięciu–sześciu czołowych zawodników to biegacze na podobnym poziomie. Takie dystanse wymagają zawziętości, serca do walki i silnej głowy. Poziom najlepszych podczas Iron Run jest tak wyrównany, że tak naprawdę w walce o pierwsze miejsce wszystko może się zdarzyć – nie kryje Jendrych w rozmowie z „Rz".
Rywalizacja o zwycięstwo faktycznie była zacięta. Jendrych w klasyfikacji generalnej wyprzedził doświadczonego Łukasza Flisińskiego o niespełna 6 minut. Decydujące w ich pojedynku były niedzielne Koral Maraton oraz Bieg na górę Kicarz, bo do mety 64-kilometrowego biegu ultra dotarli razem i jeszcze ostatniego dnia rano dzieliło ich tylko 8 sekund.