- To będzie czołganie, nie bieg - mówi o finałowej wspinaczce Kowalczyk. Rozmawiamy w małym hoteliku Al Cervo w Tesero, w pół drogi pomiędzy Cavalese i Predazzo. Tu zatrzymał się sztab polskiej mistrzyni. Justyna w sześciu etapach Tour de Ski pięciokrotnie stawała na podium, jest liderką prestiżowego wyścigu po pieniądze i sławę. Wszyscy proszą ją o wywiady, właśnie skończyli z nią rozmawiać przedstawiciele fińskiej telewizji. Na dwa ostatnie etapy w Val di Fiemme Polka przyjechała z przewagą 14,1 sekundy nad Słowenką Petrą Majdić i 23,2 nad Włoszką Arianną Follis.
[srodtytul]Rządzi telewizja[/srodtytul]
- Ta przewaga nic nie znaczy. Podczas wspinaczki na Alpe Cermis i trzy minuty potrafią się rozpłynąć - przestrzega samą siebie. Nie lubi tej góry. - Jest zbyt stromo, by można było się tam normalnie ścigać. Ale widać ludzie chcą widzieć ból na naszych twarzach. To najbardziej popularny etap tego turnieju, a wszystkim przecież rządzi telewizja. My już ledwie żyjemy, zamiast tam wchodzić, najchętniej poszłybyśmy na tydzień do łóżka.
Niedzielny finał zacznie się na stadionie w Lago di Tesero, tam gdzie dzień wcześniej będzie start i meta biegu na 10 km stylem klasycznym. Ze stadionu pobiegną przez prawie sześć kilometrów po prawie płaskim terenie, a potem staną pod ścianą płaczu. Czeka tam na nich 3,4 km stromizny, na której nie będzie już czasu nawet na łyk płynu czy kęs jedzenia.
- W najbardziej stromym miejscu jest 28 procent nachylenia. Organizatorzy ustawiają slalomowe tyczki, by najtrudniejsze wzniesienia pokonywać serpentyną. Choć ja osobiście wolałabym, żeby ich nie było, mogłabym iść pionowo pod ścianę - mówi Kowalczyk i przyznaje, że już teraz czuje dreszcz podniecenia zmieszanego ze strachem. Na tą, która pierwsza dotrze do mety, czeka 400 punktów Pucharu Świata i 100 tysięcy franków szwajcarskich.