Dla Austriaków to nie jest Puchar Świata, tylko 70. wyścigi narciarskie na górze Hahnenkamm – najważniejsze wydarzenie alpejskiej zimy. Do Kitzbuehel jak zawsze przyjechały tysiące ludzie na ulicach trwało podlewane piwem i sznapsami trzydniowe święto, którego najważniejszą częścią był sobotni zjazd, jak twierdzą miejscowi – po najgroźniejszej trasie świata.
Legenda trasy jest zasłużona, przekonało się o tym wielu narciarzy. Przed finałowym skokiem zjazdowcy przekraczają prędkość 140 km/godz. Na stromiznach i oblodzonych trawersach padali najwięksi, ostatnim z nich był w ubiegłym roku Szwajcar Daniel Albrecht, który po upadku był trzy tygodnie w śpiączce i do dziś nie wrócił do sportu.
W tym roku Streif został pokonany, i to dwukrotnie, przez Didiera Cuche’a, szwajcarskiego weterana, który choć skończył 35 lat, potrafił do piątkowego sukcesu w supergigancie dodać w sobotę najbardziej prestiżowy – w zjeździe. 44 tysiące widzów oglądało na żywo i 200 mln w telewizji, jak powtórzył osiągnięcie z ubiegłego roku i z 1998, gdy miał jeszcze potarganą blond czuprynę i nosił w uchu kolczyk. Drugi był niespodziewanie Andrej Sporn. Słowenia ma nie tylko silnych piłkarzy ręcznych.
W oficjalnej nomenklaturze zawodów zwycięzcą w Kitzbuehel jest jednak mistrz kombinacji – tu bez konkurencji był Chorwat Ivica Kostelić, siódmy w zjeździe i w slalomie (między tyczkami zwyciężył Niemiec Felix Neureuther).
Austriacy nie mieli wielu powodów do radości, skoro na podium zjazdu nie było żadnego z ich reprezentantów, a były mistrz świata Michael Walchhofer upadł przed metą (bez złych skutków). Tę porażkę osłodził im sukces Benjamina Raicha w klasyfikacji końcowej PŚ w kombinacji oraz fakt, że Raich został liderem PŚ.