Spęd bydła
Tyle że trzeba tutaj pruć pod górę, do mety przy środkowej stacji kolejki linowej. Różnica wzniesień to aż 400 metrów. Po obu stronach szpaler widzów, stoiska z włoskimi przysmakami, dymiące garkuchnie. A narciarze biegną środkiem tego pikniku, pilnując, żeby nie zgubić rytmu, bo miejscami jest tak stromo, że można się osunąć ze stoku. I żeby nie przeszarżować, bo góra tego nie wybacza.
Narciarze nazywają finał na Alpe Cermis czołganiem, niektórzy nawet spędem bydła, narzekają, że to nieestetyczne. Za metą padają na śnieg, mają skurcze, zawroty głowy, drgawki, odgrażają się czasami, że już tu nie wrócą. Ale większość wraca.
Czasem nawet czołgają się tutaj po czterech dniach brania antybiotyków, jak kiedyś Justyna Kowalczyk. Jedna z ledwie sześciu narciarek i narciarzy, którzy startowali we wszystkich sześciu poprzednich Tourach i za każdym razem dotarli do mety.
Justyna była pierwsza na górze już trzy razy z rzędu. W niedzielę zapewne wygra wyścig czwarty raz. Bieg kobiet zaczyna się o 11.45 (TVP 2, Eurosport), start jest w takiej kolejności i w takich odstępach, jakie sobie narciarki wywalczyły na poprzednich etapach.
Piątkowy bieg Polki na 3 km stylem klasycznym w Toblach był perfekcyjny, drugą Kristę Lahteenmaeki Kowalczyk wyprzedziła aż o 16,5 sekundy, nad drugą w klasyfikacji Touru Charlotte Kallą zyskała – doliczając bonusy – aż 40,3 s przewagi. Nad trzecią Therese Johaug, która najlepiej wspina się na Alpe Cermis i dlatego jest najgroźniejszą rywalką w całym wyścigu – 37,2. Kalla i Johaug są już o ponad minutę za Justyną.
W sobotę jest wyścig na 10 km stylem klasycznym ze startu wspólnego (początek 12.30), z aż trzema okazjami do zebrania bonusowych sekund: na dwóch lotnych premiach i na mecie. To może być kolejny pokaz siły Justyny, która od ponad roku nie przegrała żadnego biegu na 10 km klasykiem.