Najlepsi specjaliści od smarowania na styl klasyczny Are Mets i Peep Koidu pomylili się akurat w urodziny Justyny, w dniu powrotu Marit do PŚ i w biegu na 10 km, czyli konkurencji, w której Polka nie przegrała od ponad roku.
– Tak czasami bywa. Jak na to, co się działo, wyciągnęłam z biegu tyle, że stawiam przy nim duży plus – mówi „Rz" Justyna. Za metą śmiały się do siebie z Marit i Therese Johaug, czekając na dekorację, potem było „Sto lat" od polskich kibiców, gdy Kowalczyk stanęła na podium.
Szansę na zwycięstwo Justyna straciła na przedostatnim podbiegu. Tam po prostu stanęła, przepuszczając Bjoergen i Therese Johaug, a sama próbowała oczyścić narty ze śniegu. Nie pierwszy raz tego dnia, ale tym razem męczyła się z nimi wyjątkowo długo.
Do La Clusaz przyszła odwilż, przygotować narty było trudno. Norwegom się udało, a Kowalczyk od początku biegła jak z zaciągniętym hamulcem. Nie dyktowała tempa, nie walczyła o bonusowe punkty na lotnej premii, trzymała się za Johaug i Bjoergen, choć w stylu klasycznym zawsze wyrywa się do przodu. Przyspieszyła dopiero po lotnej premii. Bjoergen walczyła, by utrzymać jej rytm. I wtedy Justyna stanęła.
– Kowalczyk jechała jako pierwsza, jej narty złapały śnieg, moje nie i mogłam uciec – mówiła Bjoergen. Przyjechała na metę niedaleko przed Johaug, a Polka musiała jeszcze na finiszu walczyć z Japonką Masako Ishidą.