Przywódca czwórki wagi lekkiej Paweł Rańda najpierw stanął w łodzi, żeby wyściskać się z Miłoszem Bernatajtysem, potem skoczył do wody. Pomocna dłoń wyłowiła go i zabrała na pokład pontonu, ale tu też nie potrafił się uspokoić. Po wygranym półfinale z radości wyrwał wiosło razem z dulką, teraz łódź ocalała, ale jeszcze na podium dłoń sama zaciskała mu się w geście zwycięstwa.
– Misiu, kocham cię, mój synku – krzyczał. Musiał też wyjaśnić, skąd na jego stroju wziął się inny miś: mały pluszowy koala przypięty na klatce piersiowej. – To maskotka, która przynosiła szczęście mojej siostrze podczas egzaminów i w innych trudnych sytuacjach. Przekażemy ją następnym pokoleniom, moi synowie będą z nim chodzić na maturę – tłumaczył, ciągle niemal krzycząc. Do wypatrywanego niecierpliwie wyścigu czwórek podwójnych było wówczas jeszcze pół godziny, a Polska już miała na torze pod Pekinem jeden medal.
Rańda i jego trzej koledzy, Bernatajtys, Bartłomiej Pawełczak i Łukasz Pawłowski, sprawili jeszcze większą niespodziankę niż w piątek szpadziści. Nigdy nie stali na podium mistrzostw świata, w ważnych zawodach zwykle byli poza finałami, a w Chinach przegrali tylko z niesamowitymi Duńczykami. Oni byli tego dnia nie do pokonania, ale dla Polaków srebro i tak ma smak złota. Zwłaszcza dla Rańdy, który przez lata wydawał się skazany na rolę tego trzeciego, uzupełnienie dwójki podwójnej Robert Sycz – Tomasz Kucharski, gdy Kucharski miał problemy ze zdrowiem. Teraz odnalazł się w nowej osadzie i to w najważniejszej roli: szlakowego, tego, który nadaje rytm. Po wygranym półfinale dostał od Sycza esemesa z gratulacjami, teraz czeka na kolejny. Polacy zaczęli finał w swoim stylu, wolniej niż rywale, ale przed ich finiszem obronili się tylko Duńczycy. Jeszcze podczas dekoracji – stali boso, jak każe wioślarski zwyczaj – czterej studenci z Bydgoszczy i Gdańska nie wierzyli w to, co się stało.
Ich starsi i ciężsi koledzy z czwórki podwójnej przepłynęli finał w swoim świecie. Takim, w którym nie ma żadnego godnego ich rywala, a kolejne pomiary czasu pokazują coraz większą przewagę. Adam Korol, Marek Kolbowicz, Michał Jeliński i Konrad Wasielewski byli do tego przyzwyczajeni przez ostatnie trzy lata, gdy wygrywali każdy wyścig, do jakiego stanęli. Dopiero wiosną 2008 roku w Poznaniu i Lucernie pokonali ich Amerykanie, Francuzi oraz Włosi. Dziś sami przyznają, że się wówczas przestraszyli. Oni, trzykrotni mistrzowie świata, czwórka wybierana na osadę roku przez Międzynarodową Federację Towarzystw Wioślarskich, stracili wiarę w siebie z dnia na dzień. Zaczął się czas nerwowych zmian, prób odnalezienia tego rytmu wiosłowania, na który rywale nie znali sposobu.
W Pekinie rytm wrócił, znów czterech chciało naraz. Z wyścigu na wyścig wiosłowali szybciej. Po pierwszym kilometrze finału wyprzedzali Włochów o ponad połowę łodzi, po 1500 m już niemal o całą. Ostatnie 500 metrów to była już właściwie runda honorowa. Polacy mają wioślarskiego Wielkiego Szlema: trzy mistrzostwa świata, a po nich mistrzostwo olimpijskie. Przed nimi udało się to tylko dwóm osadom: legendarnej angielskiej czwórce ze Steve’em Redgrave’em i Matthew Pinsentem oraz Niemcom w zamierzchłych czasach NRD.