Żeby czterech chciało naraz

Dwa medale w 40 minut: czwórka podwójna zostawiła za sobą ostatnie niepowodzenia i zdobyła złoto, wygrywając finał z ogromną przewagą, a czwórka wagi lekkiej nieoczekiwanie wywalczyła srebro. To najlepszy start polskich wioślarzy w historii igrzysk - pisze Paweł Wilkowicz z Pekinu

Aktualizacja: 18.08.2008 03:35 Publikacja: 18.08.2008 02:11

Żeby czterech chciało naraz

Foto: Rzeczpospolita

Przywódca czwórki wagi lekkiej Paweł Rańda najpierw stanął w łodzi, żeby wyściskać się z Miłoszem Bernatajtysem, potem skoczył do wody. Pomocna dłoń wyłowiła go i zabrała na pokład pontonu, ale tu też nie potrafił się uspokoić. Po wygranym półfinale z radości wyrwał wiosło razem z dulką, teraz łódź ocalała, ale jeszcze na podium dłoń sama zaciskała mu się w geście zwycięstwa.

– Misiu, kocham cię, mój synku – krzyczał. Musiał też wyjaśnić, skąd na jego stroju wziął się inny miś: mały pluszowy koala przypięty na klatce piersiowej. – To maskotka, która przynosiła szczęście mojej siostrze podczas egzaminów i w innych trudnych sytuacjach. Przekażemy ją następnym pokoleniom, moi synowie będą z nim chodzić na maturę – tłumaczył, ciągle niemal krzycząc. Do wypatrywanego niecierpliwie wyścigu czwórek podwójnych było wówczas jeszcze pół godziny, a Polska już miała na torze pod Pekinem jeden medal.

Rańda i jego trzej koledzy, Bernatajtys, Bartłomiej Pawełczak i Łukasz Pawłowski, sprawili jeszcze większą niespodziankę niż w piątek szpadziści. Nigdy nie stali na podium mistrzostw świata, w ważnych zawodach zwykle byli poza finałami, a w Chinach przegrali tylko z niesamowitymi Duńczykami. Oni byli tego dnia nie do pokonania, ale dla Polaków srebro i tak ma smak złota. Zwłaszcza dla Rańdy, który przez lata wydawał się skazany na rolę tego trzeciego, uzupełnienie dwójki podwójnej Robert Sycz – Tomasz Kucharski, gdy Kucharski miał problemy ze zdrowiem. Teraz odnalazł się w nowej osadzie i to w najważniejszej roli: szlakowego, tego, który nadaje rytm. Po wygranym półfinale dostał od Sycza esemesa z gratulacjami, teraz czeka na kolejny. Polacy zaczęli finał w swoim stylu, wolniej niż rywale, ale przed ich finiszem obronili się tylko Duńczycy. Jeszcze podczas dekoracji – stali boso, jak każe wioślarski zwyczaj – czterej studenci z Bydgoszczy i Gdańska nie wierzyli w to, co się stało.

Ich starsi i ciężsi koledzy z czwórki podwójnej przepłynęli finał w swoim świecie. Takim, w którym nie ma żadnego godnego ich rywala, a kolejne pomiary czasu pokazują coraz większą przewagę. Adam Korol, Marek Kolbowicz, Michał Jeliński i Konrad Wasielewski byli do tego przyzwyczajeni przez ostatnie trzy lata, gdy wygrywali każdy wyścig, do jakiego stanęli. Dopiero wiosną 2008 roku w Poznaniu i Lucernie pokonali ich Amerykanie, Francuzi oraz Włosi. Dziś sami przyznają, że się wówczas przestraszyli. Oni, trzykrotni mistrzowie świata, czwórka wybierana na osadę roku przez Międzynarodową Federację Towarzystw Wioślarskich, stracili wiarę w siebie z dnia na dzień. Zaczął się czas nerwowych zmian, prób odnalezienia tego rytmu wiosłowania, na który rywale nie znali sposobu.

W Pekinie rytm wrócił, znów czterech chciało naraz. Z wyścigu na wyścig wiosłowali szybciej. Po pierwszym kilometrze finału wyprzedzali Włochów o ponad połowę łodzi, po 1500 m już niemal o całą. Ostatnie 500 metrów to była już właściwie runda honorowa. Polacy mają wioślarskiego Wielkiego Szlema: trzy mistrzostwa świata, a po nich mistrzostwo olimpijskie. Przed nimi udało się to tylko dwóm osadom: legendarnej angielskiej czwórce ze Steve’em Redgrave’em i Matthew Pinsentem oraz Niemcom w zamierzchłych czasach NRD.

– Zrobiliśmy to! Majstersztyk! – Adam Korol wyściskał szefa wyszkolenia PZTW Bogdana Gryczuka. Potem zawinął się w biało-czerwoną flagę, jedyną, która została na pomoście. Pozostałe zabrali weseli studenci z czwórki wagi lekkiej. Polskie wioślarstwo, jeśli chodzi o olimpijskie medale, nigdy nie miało się lepiej. W Sydney złoto Sycza i Kucharskiego, w Atenach powtórka, teraz dwa medale i do tego jeszcze męska ósemka w finale, po raz pierwszy od ponad 30 lat. Zajęła piąte miejsce.

Korol i Kolbowicz byli w czwórce, która w Atenach przegrała brązowy medal o szerokość dłoni, tylko dlatego że nie zauważyła finiszujących w szalonym tempie Ukraińców. Po igrzyskach stworzyli nową osadę, dobierając do niej dwóch nowych wioślarzy, i łódź na medal zamieniła się w łódź na złoto. Dwaj jej szefowie to już poważni doktoranci, Korol z gdańskiej AWF, Kolbowicz z Uniwersytetu Szczecińskiego, na którym studiuje Wasielewski.

Jeliński skończył bankowość, ale na razie poświęcił się wioślarstwu. W każdej wolnej od treningów chwili siedzi wpatrzony w komputer i handluje kontraktami terminowymi na wszystko, na czym da się zarobić: od ropy po kukurydzę. Jest cukrzykiem, kilka razy dziennie robi sobie zastrzyki z insuliny, ale pytany o to, macha niedbale ręką. – Co to za choroba, co pozwala być trzy razy mistrzem świata i teraz mistrzem olimpijskim? Czasami wymyka mi się spod kontroli, ale nie na tyle, żebym nie zapędził jej z powrotem na swoje miejsce.

Dziś nad ranem wioślarze wsiedli do samolotu do Polski.

– W wiosce olimpijskiej mieszkałem w pokoju z chłopakami z czwórki lekkiej, to chyba najbardziej medalodajne miejsce w Chinach. Nie prześpimy tej nocy, szykuje się wielka impreza – opowiadał Jeliński. A co będzie z nimi dalej? Adam Korol zapowiadał wcześniej, że to będą jego ostatnie igrzyska, bo następnego takiego czterolecia nie wytrzyma. Jeliński słuchając tego, reaguje podobnym gestem jak na pytanie o cukrzycę. – Wytrzyma, wytrzyma.

Adam Korol

Porażki cztery lata temu w Atenach długo nie mogliśmy zapomnieć. Na początku był moment zwątpienia. Myśl, że trzeba spróbować jeszcze raz, przyszła po dłuższej refleksji. Kolejną okazją do przemyślenia pewnych spraw były nasze wiosenne porażki w tym sezonie. One dodatkowo nas zmobilizowały. Już tu, w Pekinie, po finale rozmawialiśmy z trenerem Amerykanów i podziękowaliśmy mu, że wygrali z nami w Lucernie. Po tych regatach zaczęliśmy wyciągać wnioski i poprawiać błędy. I wyszło na nasze. Aż byłem zaskoczony, bo nigdy na mistrzostwach świata nie wygraliśmy z tak dużą przewagą. A po przedbiegach naprawdę się bałem. Gdy zobaczyłem wyniki Australijczyków i Włochów w wyścigu eliminacyjnym, mało mi włosy nie wypadły z głowy.

Michał Jeliński

Presja rosła z każdym rokiem sukcesów, czuliśmy ją zwłaszcza w sezonie olimpijskim. Wiosenne porażki trochę zachwiały naszą pewnością siebie, bo jak ktoś wygrywa przez cztery lata ze wszystkimi, w każdych warunkach, to przegrane każą mu się zastanowić. Może dobrze się stało. Nie walczyliśmy tutaj o żadne przedłużanie serii zwycięstw, skupiliśmy się na złotym medalu. Zrobiliśmy wszystko, co sobie zaplanowaliśmy, od początku do końca. Wszystkie nasze medale i rekordy nie znaczyłyby nic bez olimpijskiego złota. Igrzyska są raz na tyle lat, a czasami raz na całe życie. Przed startem całe życie stanęło mi przed oczami. Bałem się, że jeden błąd może nam zabrać medal. Specjalnie zeszliśmy na wodę dziesięć minut wcześniej, żeby nie wiedzieć, jak popłynęli koledzy z lekkiej czwórki. Nie chcieliśmy się rozpraszać, a gdy dopłynęliśmy do mety, już na nas czekali ze swoimi srebrnymi medalami. Pokazaliśmy im nasze złote, to szczęki im trochę opadły. Teraz pora na wczasy jak najdalej od miejsc, gdzie można wiosłować.

—zebrał piw

Paweł Rańda

Od dwóch dni się zastanawialiśmy, jak ułożyć taktykę. W końcu powiedzieliśmy sobie: jedziemy po swojemu. Jako szlakowy nadaję rytm i nie mogę opaść z sił zbyt wcześnie, żeby wszystkiego nie popsuć. Do 1800 metrów muszę się trzymać, a potem już mogę wiosłować jak chcę, koledzy dadzą radę. Walczyłem przez lata, żeby dotrzymać kroku Robertowi Syczowi. Zrównać się z nim nie było sposobu. Wiele mnie nauczył, jestem mu wdzięczny. Tego, co on osiągnął w polskim wioślarstwie razem z Tomkiem Kucharskim, już nie powtórzy nikt. Ja na pewno tego nie doczekam. Przykro, że ich tu nie ma, to oni zaczęli polski marsz po medale w wiosłach.

Należał im się ten start.

Łukasz Pawłowski

Po półfinale dostaliśmy skrzydeł, uwierzyliśmy, że możemy popłynąć tak, jak chcemy, i będzie dobrze. Wcześniej różnie z tym bywało, jak taktyka dobra, to technika szwankowała itd. Wszystko połączyło się w całość w najlepszym momencie, już na zgrupowaniu przed igrzyskami było naprawdę dobrze. Przez dwa lata tylko raz byliśmy w finale zawodów Pucharu Świata, przegrywaliśmy półfinały minimalnie. Wiedzieliśmy, że brakuje niewiele.

Miłosz Bernatajtys

Przyjeżdżając tu, po cichu liczyliśmy na finał, po wygranym półfinale już na medal. Widać marzenia się spełniają. Trzeba tylko naprawdę mocno wierzyć. W czasie wyścigu nie miałem siły patrzeć na boki, czy jesteśmy pierwsi, drudzy czy trzeci. Pamiętam tylko nasz spokój. Wynik zobaczyłem dopiero na tablicy za metą. Wcześniej było tylko potworne zmęczenie, nic więcej. Teraz w ogóle nie czuję zmęczenia, adrenalina zabiła wszystko. Tylko raz czułem się podobnie, gdy wziąłem ślub.

Poczułem, że osiągnąłem to, co najważniejsze. Wcześniej raz stałem na podium Pucharu Świata w 2005 r. Podział ról jest u nas jasny.

Paweł, nasz przewodnik, nadaje rytm. Dwóch następnych ma go podtrzymywać, a ostatni – wykańcza, zamyka osadę.

Paweł zapowiedział już wcześniej, że ogoli głowę po udanym półfinale. Każdy z nas ma jakieś swoje postanowienie.

Moje znam tylko ja i moja żona. Niech tak zostanie.

Pierwszy raz polskie wioślarstwo zdobyło dwa medale w jednych igrzyskach. Ja swój zdejmę chyba dopiero na lotnisku, jak trzeba będzie przejść przez bramkę.

Bartłomiej Pawełczak

Finał się tak ułożył jak półfinał, też zostaliśmy na pierwszym tysiącu i goniliśmy na drugim. Nie chcieliśmy, żeby Duńczycy uciekli nam za daleko, bo mogłyby się z nimi zabrać inne osady i wtedy nasz finisz by nie wystarczył. Przedłużyliśmy medalową serię polskiej wagi lekkiej. Prawie, bo powinno być złoto. Półfinał był przełamaniem. Bardzo tego potrzebowaliśmy, brakowało nam takiego zwycięskiego biegu. Tak spłaciła się ogromna praca i zgranie. U nas każdy wie, co ma robić. Nie ma jednego wodza, wszystko się równoważy, jest fajnie w łódce i poza nią. Każdy ma coś do zaofiarowania, czego nie ma inny.

Jesteśmy osadą silną fizycznie, więc nawet pod wiatr płynęlibyśmy dobrze. Pogoda była jak w Polsce, wszystko świetnie się ułożyło. No i jest jeszcze Jerzy Broniec.

Trenerze Broniec: chylimy czoła. Bez pana by tego medalu nie było.

Przywódca czwórki wagi lekkiej Paweł Rańda najpierw stanął w łodzi, żeby wyściskać się z Miłoszem Bernatajtysem, potem skoczył do wody. Pomocna dłoń wyłowiła go i zabrała na pokład pontonu, ale tu też nie potrafił się uspokoić. Po wygranym półfinale z radości wyrwał wiosło razem z dulką, teraz łódź ocalała, ale jeszcze na podium dłoń sama zaciskała mu się w geście zwycięstwa.

Pozostało 96% artykułu
Inne sporty
Baseballista zarobi najwięcej w historii. Kontrakt, który przyćmił wszystkie inne
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Inne sporty
Indie kontra Chiny. Szachowa gra o tytuł w cieniu Norwega, którego pokonała nuda
Inne sporty
Mistrzostwa świata w pływaniu. Czy Katarzyna Wasick znów dopłynie do podium?
Inne sporty
Kolarskie rekordy bije amator. Czy to jest możliwe?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Inne sporty
Mistrzostwa świata w pływaniu. Polacy jadą do Budapesztu po medale