Kiedyś to były dla miłośników talentu Justyny Kowalczyk i innych biegaczek ważne daty: koniec listopada – początek zimy z biegami w Finlandii, potem kolejne grudniowe przystanki Pucharu Świata, aż do wielkiego wydarzenia na przełomie roku – Tour de Ski. Następnie czekały mistrzostwa świata lub igrzyska.
Dziś, po trzech pucharowych weekendach, wypada odnotować – po 18-miesięcznej dyskwalifikacji z powodu stosowania maści do ust zawierającej clostebol do rywalizacji wróciła Therese Johaug. Mocna jak kiedyś i szczupła jak nigdy, lecz mimo zwycięstw jednak nie budząca wielkich emocji.
W Ruce Norweżka wygrała bieg na 10 km stylem klasycznym, w Lillehammer zwyciężyła dwa razy – na 10 km oboma stylami, w Beitostolen w minioną sobotę dodała wyraźny sukces na 15 km stylem łyżwowym, w niedzielę dołożyła świetną drugą zmianę w zwycięskiej sztafecie 4x5 km.
Pięć startów, pięć razy zdecydowanie najmocniejsza, pięć razy gładko powtarzała dziennikarzom, że czuje się niezmiernie szczęśliwa, mogąc wreszcie startować i być na podium, ale ani uśmiech towarzyszący tym słowom nie był przesadnie szeroki, ani radość po wygranych nie wydawała się spontaniczna.
Nawet po odkupieniu dopingowych win Johaug raczej nie będzie taką jak dawniej, wzorcową mistrzynią nart. Cień ciąży. Zainteresowanie jej startami w Norwegii jest wciąż duże, poza Norwegią już nie tak wielkie, nawet jeśli biegaczka powtarza, że znów wszędzie czuje wsparcie kibiców i nie zapomina im dziękować.