Trasa w Otepaeae jest ciężka, a takie Kowalczyk lubi szczególnie. Dwie pętle po 5 kilometrów, 59 metrów różnicy wzniesień i 372 metrów biegu pod górę. Dwa lata temu Polka była tu pierwsza. Przed rokiem zajęła piąte miejsce, ale dopiero dwa dni przed startem odstawiła antybiotyki.
Początek był spokojny. Po przebiegnięciu 900 metrów Polka była czwarta, tracąc pięć sekund do Virpi Kuitunen. Ale później zaczęły się podbiegi, prawdziwy test mocy. Jeśli ktoś sądził, że niedawne pucharowe zwycięstwo Justyny Kowalczyk w Kanadzie nie mówiło całej prawdy o jej formie, bo zabrakło tam kilku czołowych zawodniczek, to musiał przyznać się do błędu.
Bieg w Otepaeae był teatrem jednej aktorki. Startująca z numerem 50. najlepsza polska narciarka wsiadła do najszybszego pociągu. Najpierw wyprzedziła Kuitunen, która ruszyła na trasę 30 sekund przed nią, a później, tuż przed metą, niewiele zabrakło, by pokazała plecy Marit Bjoergen. Norweżka zaczęła ten bieg minutę wcześniej. Po minięciu mety Kowalczyk powie tylko, że była tego dnia bardzo mocna i wykorzystała długie podbiegi.
Kiedy Polka wygrywała tu dwa lata temu, biegła w czasie gorszym aż o 4,5 minuty niż w sobotę, ale trzeba się zgodzić ze zwyciężczynią, że nie ma to większego znaczenia. Tym razem trasa była oblodzona, błyszczała jak szkło. Kto trafił ze smarowaniem, mógł walczyć o wszystko. A narty Kowalczyk jechały na zjazdach i trzymały na podbiegach. To było czwarte pucharowe zwycięstwo w karierze Polki, a drugie z rzędu.
Dzień później w finale sprintu najszybsza była królowa tej konkurencji Słowenka Petra Majdić. Wyprzedziła liderkę Pucharu Świata Aino Kaisę Saarinen i jej rodaczkę Kuitunen. Kowalczyk chyba czuła w mięśniach niesamowity, zwycięski bieg na 10 kilometrów, ale mimo to walczyła dzielnie. W swojej serii biegu ćwierćfinałowego była druga za Szwedką Liną Andersson, a w półfinale, gdzie była piąta, zabrakło jej zaledwie 0,1 sekundy, by awansować.