[b][link=http://www.rp.pl/galeria/2,269803.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/b]
Jeszcze na dwa kilometry przed metą można było trochę się denerwować. Do mety pędziła silna dziewięciosobowa grupa, w niej mocne sprinterki Saarinen i Arianna Follis. Justyna Kowalczyk niemal przez cały czas pilnowała liderek, rzadko sama prowadziła, lecz nie mogła nie podjąć ryzyka długiego finiszu.
Jak potem mówiła - trochę nie posłuchała trenera, ruszyła do ataku nieco wcześniej, niż przewidywał plan, do mety były jeszcze dwa kilometry i dwa trudne podbiegi. Decyzja była doskonała, Polka zyskała na jednym wzgórzu kilkanaście metrów przewagi, na drugim była już dwa razy dalej od grupy.Aino-Kaisa Saarinen miała kolizję, musiała zmieniać złamany kijek, niebyła w stanie pobiec za Polką.
Pościg nie udał się także dlatego, że rywalki szybko pojęły, że nie dogonią polskiej mistrzyni i zaczęły myśleć o własnym finiszu. Zaczęły się najpiękniejsze minuty Justyny Kowalczyk w Libercu. Przez kilkaset metrów pędziła nie oglądając się do mety, ale gdy wbiegła na stadion Vesec, mogła zacząć się uśmiechać. Usłyszała polski krzyki, spojrzała na metę i podniosła ręce w górę. Za metą upadła, najdłuższy bieg ma swoje prawa, ale zaraz wstała i zaczęła przyjmować gratulacje.
- To było marzenie, to cudowna sprawa realizować marzenia. Świętowania jednak nie będzie, przede mną jeszcze tylko wieczorna ceremonia wręczania medali, a potem jadę prosto do domu, rodzice już tutaj czekają na mnie. Dwa miesiące nie byłam w domu - mówiła za metą.