Po biegu wydawało się, że ten medal przyszedł łatwo, ale to nieprawda. Prawie dwukilometrowa ucieczka z dwoma długimi podbiegami kosztowała niemało zdrowia. Za metą polska mistrzyni upadła, przez chwilę leżała twarzą w śniegu, niepokój trwał jednak krótko. Wstała, otarła policzki i była gotowa do przyjmowania gratulacji.
Pobiegła wspaniale. Znów była tą dojrzałą Justyną Kowalczyk, która widzi wszystko na trasie, wie, kiedy przyspieszyć, kiedy złapać oddech, jak rozłożyć siły. Początek przypominał bieg łączony, czarny kombinezon Polki znów widać było na pierwszym miejscu. Masowy start to przecież przepychanki, kolizje, czasem upadki. Miała tego unikać, a sposób był tylko jeden – umknąć do przodu ze strefy zagrożenia. Potem zaczęła się taktyka.
Nie tylko Kowalczyk miała swój plan. Chętnych do nadawania tempa nie było wiele. Trochę z musu do tej pracy wzięły się Finki Pirjo Muranen i Aino-Kaisa Saarinen, potrójna złota medalistka z Liberca. Virpi Kuitunen niemal z miejsca oddała pole, przegrywała wyraźnie nawet z Kornelią Marek, nie ukończyła biegu.
Po jednej trzeciej trasy w przodzie wciąż widać było wiele kandydatek do wygranej. Rozmoczony śnieg nie hamował tempa, 20 biegaczek utworzyło rozciągniętą grupę, z której żadna nie chciała odpaść. Pierwsze zamieszanie przyszło z pierwszą zmianą nart. Kilkanaście dziewczyn podbiegło naraz do stanowisk ze sprzętem, kilka sekund na rozpięcie i zapięcie wiązań i dalej w drogę. Tylko Włoszki Marianna Longa i Arianna Follis się wyłamały.
Ulf Olsson, szwedzki specjalista odpowiedzialny za smarowanie, mówił potem, że po porannych testach wybrał na bieg dwie pary, które niosły Justynę najszybciej. W zapasie miał trzecią i czwartą, ale nie tak doskonałe, więc gdy Polka przypięła nowe, chwycił używane deski i popędził smarować je jeszcze raz.