Jeszcze stolica Norwegii nazywała się Christiania, jeszcze nie było nowożytnych igrzysk, jeszcze tworzył Henryk Ibsen, a tutaj już skakano na nartach. Na wzgórzach na północ od centrum Oslo, tam gdzie doktor Holm zakładał sanatorium dla gruźlików i gdzie tylko supernowoczesne skocznie przypominają dziś, że czas jednak nie zatrzymał się w XIX wieku.
Rozbieg mniejszej, tej, na której skoczkowie rozpoczną w sobotę walkę o medale, zaczyna się 100 metrów od starego drewnianego kościółka. A wielka, z kołnierzem osłon, które mają zatrzymać wiatr, jest jak pomnik skoków patrzący z góry na miasto. Między nimi są pętle tras narciarskich, ta najdłuższa, do biegów na 30 i 50 km, wydłużona tak, by w drodze po medale biegacze i biegaczki minęli wszystkie historyczne miejsca.
Na Holmenkollen przyjeżdża się właśnie dla historii, dla publiczności, która się zna na narciarstwie jak żadna inna, dla skoczni, na której skakał król Olav V, i dla jego następcy Haralda V, który podczas mistrzostw będzie na trybunach każdego dnia. Odlana z brązu statuetka jego ojca na nartach, z pudlem u boku, stoi na koronie stadionu, na którym będą finiszować biegacze. Król z brązu biegnie, jak biegł od lat, ale skocznie i stadiony zmieniono z okazji mistrzostw nie do poznania, i nie licząc się z kosztami.
Oslo dla swoich królów ma pałac tak skromny, że wygląda jak ratusz byle miasta, ale dla królowej Holmenkollen właśnie wydaje bal za kilkaset milionów euro. Dla tego balu Adam Małysz i Simon Ammann przedłużyli karierę, a wielu młodszych skoczków podporządkowało im cały sezon. Myśleli zapewne jak Gregor Schlierenzauer: "Turniejów Czterech Skoczni to ja będę miał jeszcze wiele, a mistrzostwa na Holmenkollen pewnie jedne w życiu".
Może w deklaracjach organizatorów, że dwie są tylko na świecie sportowe areny bardziej rozpoznawalne – Wembley i Wimbledon – jest sporo zadufania, ale w skokach na pewno ważniejszej nie ma.