Follis wiedziała, że złoto było tym razem nierealne, później powie, że Bjoergen może tutaj zatrzymać tylko Justyna. – Te mistrzostwa będą wielką walką tych dwóch dziewczyn – tłumaczyła na konferencji. Majdić krzyczała za metą i skakała, za cztery tygodnie zakończy karierę, a to dopiero jej drugi medal MŚ. A Bjoergen stała długo za metą z rozłożonymi szeroko rękami i słuchała wiwatów tłumu.
Ma swoje pierwsze od sześciu lat mistrzostwo świata. Wygrywała w każdym biegu, od eliminacji po finał, jak na paradzie. Jeśli zostawała z tyłu, to tylko na chwilę, gdy przyspieszała, wszystkie rywalki były bezradne. Nie zawiodła, nie doświadczyła, jak Petter Northug kilkanaście minut później w finale męskiego sprintu, że wszystko poza norweskim złotem będzie w tych mistrzostwach porażką. On finiszował po srebrny medal w ciszy, za Szwedem Marcusem Hellnerem. Ona w ogłuszającym huku. 20 tysięcy widzów skandowało: „Marit, Marit" jeszcze zanim stanęły w bramce startowej przed finałem.
W finałowym biegu cisza zapadła tylko raz, gdy Justyna tuż po starcie wyskoczyła na prowadzenie. Ale po następnym podbiegu znów zawrzało na trybunach, bo Bjoergen zaatakowała, za nią ruszyły dwie Słowenki, Kowalczyk nie mogła im dotrzymać kroku. A gdy jeszcze przedarła się do przodu Arianna Follis, było jasne, że piąte miejsce to wszystko, na co można liczyć.
Finał ułożył się dla Justyny zupełnie inaczej niż poprzednie biegi. Po 13. miejscu w eliminacjach ćwierćfinał i półfinał kończyła druga. I oba wyścigi wyglądały podobnie. Zostawała na starcie z tyłu, potem przesuwała się, obejmowała prowadzenie, pierwsza zjeżdżała z mostka przed finiszem i kontrolowała sytuację do końca. Nie wdała się w żadne zamieszanie na trasie, a działo się tego dnia wiele.
Potykały się i odpadały już w ćwierćfinale m.in. główna faworytka, wicemistrzyni świata Kikkan Randall, oraz Maiken Falla, wyglądająca jak dziecko Norweżka, która wygrała ostatnią próbę w Drammen. Jeszcze w eliminacjach pobiegła świetnie, ale po ćwierćfinale stanęła przed dziennikarzami załamana. Co innego wygrać w Pucharze Świata, a co innego w chwili największej próby, w kotle Holmenkollen, gdzie nie słychać nawet spikera, gdy dzieje się coś ważnego dla Norwegii.
Charlotte Kalla miała tu walczyć o medal, a Justyna wyeliminowała ją w półfinale. Po nim Kowalczyk uwierzyła, że stać ją nawet na podium, ale za metą cieszyła się szczerze. Uśmiech znikał tylko wtedy gdy się pojawiały pytania o jutrzejszy bieg łączony i następne starty. A skoro znikał, to znaczy, że będzie dobrze.