To było dwa lata temu. Kończyło się te kilka tygodni, które Justyna nazywa dziś swoim największym sportowym szczęściem.
Zdobyła w Libercu pierwsze tytuły mistrzyni świata, a później w Falun w finale sezonu wygrała z Petrą Majdić wyścig o Kryształowe Kule. Właśnie się z nimi witała, była między jednym wywiadem a drugim, gdy podeszła Marit Bjoergen. Chciała pożyczyć kijki, właściwie chodziło raczej o czerwony uchwyt z nazwą sponsora. Swój gdzieś zawieruszyła, a musiała jeszcze stanąć do pożegnalnego zdjęcia.
Nie było wtedy jasne, czy pozując z kijkami Justyny, żegna sezon, czy biegi w ogóle. Bjoergen to był kłębek nieszczęść. Wzrok spuszczony, w głowie klęska z Liberca i seria beznadziejnych wyników. Wiedziała tylko, że tak dalej być nie może. Coś musi zmienić, albo sport, albo siebie.
Wybrała to drugie, zaczęła od nowa. Zmieniła trening katorżniczy na lżejszy, zmieniła leki na astmę, z pomocą ośmiu różnych trenerów, przy wsparciu psycholog pracującej też z gwiazdami londyńskiego The Royal Ballet wróciła na szczyt. Można powiedzieć, że poszło szybko: już rok po tej prywatnej rewolucji była największą gwiazdą igrzysk w Vancouver. Jest też największą w Oslo, pierwsze dwa biegi skończyła tak samo: ze złotym medalem, w złotej kurtce.
Nawet Petter Northug nie może się z nią teraz równać, choć wczoraj w biegu łączonym zdobył pierwsze złoto w Oslo. Ale on czasami zawodzi, a ona nie. Właśnie minął rok od jej ostatniej porażki w biegu dystansowym.