To był bieg na wyniszczenie. Jeden wielki ból, jak potem powiedzą Justyna i Marit. Takich szaleństw się w Pucharze Świata nie ogląda, nawet w Tour de Ski każdy pamięta, że trzeba gdzieś przyhamować. A tu nie było żadnego kalkulowania. Tylko one, zegar i 10 kilometrów przed nimi.
Justyna padła tuż za metą, ktoś przykrył ją kocem. Nie pamięta nawet, kiedy wstała. Świadomość wróciła jej, gdy zobaczyła nad sobą serwismena Peepa Koidu. Marit leżała kilka metrów dalej. Wstała tylko dlatego, że zrobiło jej się niedobrze. Była tak zmęczona, że ceremonię wręczenia kwiatów medalistkom trzeba było opóźnić. Wszystkie trzy – Bjoergen, Kowalczyk i Aino Kaisa Saarinen – pobiegły na granicy wytrzymałości. Ale znów się okazało, że w przypadku Bjoergen ta granica leży dalej. Po pierwszym pomiarze czasu Justyna prowadziła z przewagą ponad 9 sekund. Na drugim, po siedmiu kilometrach, była szybsza o 8,5. A na mecie traciła 4,1.
O 10 km stylem klasycznym mówi się, że to konkurencja Kowalczyk, ale medal zdobyła w niej dotąd tylko raz, brązowy w Libercu. W tym sezonie Bjoergen królowała niezagrożona. Te cztery sekundy to jej najmniejsza przewaga od dawna.
Nikt nie zmusił kibiców w Holmenkollen do tak długiej ciszy jak Justyna po pierwszym pomiarze czasu. Zdążyli jeszcze krzyknąć, gdy Marit mijała go z przewagą 5,9 sekund nad Saarinen, ale zza zakrętu już wypadła Polka, startująca ostatnia. Ruszyła 30 sekund za Bjoergen, a na pomiarze była tylko 20 sekund za nią.
– Nawet Norwegowie mnie dopingowali, jeśli chodzi o to, co się działo przy trasie, był to jeden z najpiękniejszych biegów w życiu – mówiła Justyna. A na stadionie trwało ciche odliczanie: gdzie jest Kowalczyk, ile sekund minie, zanim przybiegnie tam, gdzie przed chwilą była Bjoergen. W pewnym momencie, na końcu najbardziej morderczego podbiegu, przewagi Justyny uzbierało się kilkanaście sekund. Od tej pory tylko malała. To, że w końcu zmieni się w stratę, było jasne już kilkadziesiąt metrów przed metą.