Dla Justyny to będzie ostatni i najważniejszy dzień w Oslo. Wyjeżdża w niedzielę rano, by zdążyć na prom ze Sztokholmu do Helsinek. Zdążyła już podsumować mistrzostwa ze swoim sztabem, podziękowali sobie za walkę, pracę i dwa srebra.
Sobocie na Holmenkollen Kowalczyk podporządkowała cały sezon. Na wyścig na 30 km stylem dowolnym najbardziej czekała, od tygodni rozkładała sobie w myślach siły na każdym fragmencie trasy, wybierała miejsca, gdzie można zaatakować. Lubi tę konkurencję. To, że jest ze startu wspólnego, że wymaga pokory i że jeszcze obowiązują tu resztki etykiety.
– W sprintach już w ogóle nie ma o niej mowy, w innych konkurencjach ginie, ale na 30 km rzadziej się zdarza, że ktoś komuś nadepnie na kijek czy nartę – mówi Justyna.
W tym biegu i męskim na 50 km wybiera się królową i króla nart. To w najdłuższych wyścigach Polka wbiegała na wielką scenę. Nieważne, czy były rozgrywane stylem klasycznym czy dowolnym. W 2005 w MŚ w Oberstdorfie zajęła niespodziewanie czwarte miejsce. W Turynie rok później zdobyła na 30 km swój pierwszy olimpijski medal. Teraz to jedyne terytorium, którego jej jeszcze nie odebrała Marit Bjoergen. Justyna jest mistrzynią świata z Liberca, a w Vancouver pokonała Norweżkę po walce na finiszu o 0,3 sekundy.
– Mój styl przygotowań najlepiej się sprawdza podczas najdłuższego biegu. Dobrze też wytrzymuję takie próby jak Tour de Ski czy mistrzostwa, gdy biegi są często. Nie czuję się zmęczona, przeciwnie, chcę biegać dalej – mówi Justyna.