Adam Małysz odpowiedział na jedną z najgłębszych, niespełnionych potrzeb Polaków po 1989 roku. Potrzebę sukcesu, poczucia, że wspólnie coś się nam udało. Skoczek z Wisły stał się więc symbolem wspólnoty naszego społeczeństwa – tłumaczył „Rz" blisko dziesięć lat temu socjolog profesor Ireneusz Krzemiński.
Pierwsze lata sukcesów Orła z Wisły to było szaleństwo. Stutysięczny tłum w Zakopanem, tłok jak w japońskim metrze na Krupówkach. Ludzie w przyśpieszonym tempie uczyli się skoków, choć doświadczonych nauczycieli nie było wielu. Tym, który w pierwszym okresie wziął to na swoje barki, był ówczesny trener kadry polskich skoczków, dziś prezes PZN, Apoloniusz Tajner. Małysz w rankingach popularności bił o kilka długości piłkarzy, pobił też Andrzeja Gołotę. Jego skoki oglądało więcej ludzi niż wizytę papieża.
Dziś Mistrz kończy karierę i nie wie jeszcze, jak będzie wyglądało jego życie po skokach. Propozycji jest wiele, niektóre interesujące, ta związana z rajdami samochodowymi też ponoć jest. Może upomni się o niego polityka, ale – jak sam twierdzi – odpowiadać za innych ludzi to zbyt poważna sprawa.
W czasach wielkich sukcesów Małysza prof. Krzemiński próbował odpowiedzieć na pytanie, czy można się nim znudzić. – Jak będzie wygrywał, to może nie, zwłaszcza gdy będzie to robił w wielkim stylu. Ale jak będzie tak średnio wygrywał, to pewnie tak. Ludzie, zwłaszcza przed telewizorem, w końcu się znudzą.
Jednak się nie znudzili. Ostatni konkurs z jego udziałem obejrzało ponad 6 mln telewidzów, w sobotę na Zakopane znów będzie patrzyła cała Polska. Małysz do końca budził emocje.