Ci, których starcia mogłyby rozgrzać kibiców najbardziej, właśnie walczą o mistrzostwo NHL i do głowy nie przyjdzie im myśl, żeby jechać na zgrupowanie kadry. Jeśli nawet ich drużyna odpadła z play-off, to i tak przyjeżdżają niechętnie, bo tytuł mistrza świata nie ma wartości.
Władze NHL nie ułatwiają zadania, bo wiedzą, że wszystkie karty trzymają w ręku. Ostatnio zaczęły nawet grozić, że przestaną puszczać zawodników na igrzyska, jedyną imprezę poza NHL, która ma rzeczywistą wartość.
W Vancouver jeszcze zagrali Sidney Crosby i Aleksander Owieczkin, pojawił się Jaromir Jagr. Obrazki, gdy Rosjanin powalił na taflę czeskiego weterana, obiegły cały świat. O ich przyjazd na mistrzostwa świata nikt nie kruszy kopii, a władze Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie (IIHF) pracują na to, by świat tym produktem się nie interesował.
Rozgrywanie tego turnieju co roku od dawna nie ma sensu. Skoro tak często tytuł można zdobyć, po co się o niego zawzięcie ścigać?
Tylko gospodarze (w tym roku po raz pierwszy samodzielnie Słowacja) ekscytują się turniejem. Prawdziwa rywalizacja i najsłodsze konfitury są w NHL i wszyscy dobrze o tym wiedzą (ostatnio NBC za dziesięcioletnie prawa do pokazywania NHL zgodziła się zapłacić 2 mld dol.). Gra w zawodowej lidze pochłania wszystkie siły zawodników i na reprezentację nie starcza ani czasu, ani ochoty, bo kiedyś odpoczywać muszą.