To był siódmy mecz finałowej serii, w poprzednich wygrywali gospodarze. Przed decydującym starciem wydawało się więc, że bliżej pierwszego w historii klubu mistrzostwa ligi są hokeiści z Vancouver. Wspierało ich 20 tysięcy ludzi w Rogers Arena i ponad 100 tysięcy na ulicach miasta. Bruins jednak poradzili sobie z presją, zwyciężyli w paszczy lwa i piąty raz (poprzednio w 1972 roku) sięgnęli po tytuł.
Wygrali w przekonującym stylu, wkładając w mecz więcej zdrowia i determinacji niż ich rywale. Przeszkadzali im na całym lodowisku, przecinali podania, zabierali krążek, a sami – kiedy go przejęli – od razu stwarzali zagrożenie. Wiadomo było, że bardzo ważny będzie pierwszy gol. Padł w 15. minucie: pod bandą wywalczył krążek pierwszoroczniak Brad Marchand, podał go pod bramkę Canucks, a tam nastawił kij Patrice Bergeron. Krążek trafił w słupek i wpadł do siatki. Roberto Luongo nie zdążył nawet zareagować.
Po drugiej tercji było już 3:0. Najpierw Marchand objechał bramkę i wcisnął krążek tuż przy słupku, a potem – przy liczebnej przewadze Canucks – uciekł Bergeron i wjechał z krążkiem do bramki Luongo. Ostatecznie dobił gospodarzy Marchand, strzelając pod poprzeczkę opuszczonej przez Luongo bramki. Była 58. minuta meczu.
Dopiero wtedy zgromadzone przed telebimami tłumy zaczęły opuszczać ulice Vancouver. Nie wszyscy poszli do domów. Część wyładowywała frustrację, niszcząc sklepy i podpalając samochody. Policja użyła gazu łzawiącego.
Puchar Stanleya znów zdobył klub z siedzibą w USA, ale zakochani w hokeju i tęskniący za tym trofeum kibice Vancouver Canucks nie powinni rozpaczać. Wystarczy spojrzeć na kadrę Bruins, aby się przekonać, że zdecydowana większość zawodników drużyny z Bostonu to Kanadyjczycy. Słowem: to bardziej kanadyjski zespół niż Canucks.