Sukcesy w niezwykłych okolicznościach to jego specjalność. Zwłaszcza pościgi w drugich seriach. W ten sposób wygrał rok temu w Klingenthal, a niedawno w Lillehammer spoza pierwszej dziesiątki poleciał w finałowej serii na trzecie miejsce.
Wczoraj w Engelbergu był bliski zwycięstwa. Przegrał z Andreasem Koflerem o niespełna 4 pkt, a sędziowie przymknęli oko na przysiady Austriaka po lądowaniach w obu seriach. – Wiem, że delegat FIS odpowiadający za pracę sędziów zganił ich za to, ale my pretensji nie będziemy zgłaszać. Najważniejsze, że pierwszy raz tej zimy zobaczyłem tego Kamila, którego pamiętam z lata: pewnego siebie, bezbłędnego – mówi "Rz" trener skoczków Łukasz Kruczek.
Po pierwszej serii Stoch tracił do podium 6,2 pkt. W finale po skoku na 137 m patrzył, jak kolejni rywale lądują za blisko albo z błędami. Nie wyprzedzili go Gregor Schlierenzauer ani Thomas Morgenstern, Richard Freitag poleciał daleko, ale ledwo się uratował przed upadkiem i dostał słabe noty. Tylko Kofler wytrzymał presję.
W Engelbergu, na ostatnim przystanku przed Turniejem Czterech Skoczni, zawirowało na podium. Nie tylko dzięki Stochowi – dzień wcześniej Anders Bardal wygrał drugi konkurs w karierze. Pokonał prowadzącego po pierwszej serii Schlierenzauera, który skoczył za blisko, a do tego upadł przy lądowaniu na świeżym śniegu.
– Cieszę się, że nadal stoję na dwóch nogach – mówił Austriak po badaniach w szpitalu. W niedzielę wrócił jednak na skocznię. Poobijał się, ale kolano, z którym od dawna ma problemy, jest nienaruszone. – To były dwa konkursy na krawędzi, jeśli chodzi o pogodę. Ze śnieżycami, wiatrem. Zapłacił za to Piotrek Żyła w pierwszej niedzielnej serii – mówił Kruczek. Żyła pierwszy raz w sezonie nie awansował do finału.