Sponsora tytularnego nie ma już drugi sezon z rzędu, ale nie z takich zawirowań Turniej Czterech Skoczni wychodził. Gdy wymyślali go Emmerich Pepeunig z Innsbrucku i Franz Rappenglück z Partenkirchen, Armia Czerwona jeszcze stała w Wiedniu, Niemcy byli wyklęci ze sportu, a jednak się udało.
I właśnie udaje się po raz 60., bez żadnej przerwy, mimo że po drodze zdarzały się lata bardzo chude, był też polityczny bojkot, gdy w 1959 roku NRD obraziła się na Zachód, a razem z nią Polska i Czechosłowacja.
Za ciepłą zupę
Tegoroczna nagroda jubileuszowa bije po oczach: milion franków dla tego, kto wygra wszystkie cztery konkursy. Taka wiadomość się dobrze niesie, ale ryzyko wypłaty jest nieduże. Wielki szlem udał się dotychczas tylko Svenowi Hannawaldowi, na jubileusz 50-lecia. Za zwycięstwo bez szlema będzie 20 tysięcy franków plus 8 tysięcy za każdy wygrany konkurs. Ubogo, nawet w porównaniu z Tour de Ski.
Turniej nigdy pieniędzmi nie pachniał. Nie z tego się brała jego siła. Kiedyś startowało się tutaj za ciepłą zupę, potem bywało, że zwycięzca dostawał spawarkę albo coś innego do domowej rupieciarni, i chętnych do skakania też nie brakowało.
Nie ma drugich tak popularnych zawodów w sporcie, który uprawiają tylko wtajemniczeni. Zwycięzców turnieju pamięta się lepiej niż zdobywców Kryształowej Kuli. Zdarzali się przypadkowi mistrzowie świata, nie trzeba daleko szukać, choćby Rok Benković z 2005 r., z mniejszej skoczni w Oberstdorfie, stojącej obok tej, na której dziś o 16.30 zacznie się pierwszy konkurs. Turnieju przypadkiem wygrać się nie da. Skoków jest więcej niż w MŚ i jeden nieudany może zepsuć wszystko.