Nie ukrywała wzruszenia ani zmęczenia. Nawet za metą Tour de Ski utrzymała się na nogach, a w Moskwie po wygranym finale padła na śnieg. – Zimno tu, ale jest mi gorąco – powiedziała, gdy się podniosła.
Wzięła w Moskwie wszystko: wygrała pierwszy w karierze miejski sprint, wygrała wszystkie wyścigi od ćwierćfinału po finał, zdobyła koszulkę liderki Pucharu Świata, stratę 62 punktów do nieobecnej Marit Bjoergen zamieniając w 38 punktów przewagi. I jeszcze jej pod stadionem na Łużnikach zagrali Mazurka Dąbrowskiego, choć hymny nie są zwyczajem podczas ceremonii w biegach.
To jej trzecie z rzędu zwycięstwo w PŚ, takiej serii nie miała nigdy. Z sześciu ostatnich zawodów, do których stanęła, wygrała pięć (Tour de Ski liczy się w PŚ jako całość). W liczbie zwycięstw (20) zrównała się z Virpi Kuitunen i przed końcem sezonu może dogonić Larisę Łazutinę (21) oraz Stefanię Belmondo (23). Przed nią zostaną wówczas już tylko trzy biegaczki: Bente Skari, Jelena Wialbe i Marit Bjoergen.
– Cieszę się, że warunki były trudne: mróz, świeży śnieg, wolna trasa. To mi sprzyjało, bo zwykle w miejskich sprintach nie jestem mocna – mówiła Justyna.
Jeszcze do niedawna w sprincie stylem dowolnym jej największym sukcesem było trzecie miejsce, i to w zawodach słabiej obsadzonych i nie na miejskich trasach. Ale już w Toblach podczas Tour de Ski (trzecie miejsce, ale w najmocniejszej obsadzie) pokazała, że granica możliwości się przesunęła. A Moskwa to był majstersztyk. Z ważnych postaci sprintów brakowało tu tylko Bjoergen, a Kowalczyk robiła na trasie, co chciała. Nawet gdy została na starcie, jak w finale, potrafiła odrobić straty.