Ostatnie sezony były trudne. Miejsca poza podium, problemy Adama Korola z kręgosłupem, które go wykluczyły z MŚ w Bledzie przed rokiem. – Poziom w naszej konkurencji wystrzelił w kosmos. Zdarzały się Puchary Świata, na których pięć osad jechało poniżej nieoficjalnego rekordu świata. A nas chyba dopadł syndrom mistrzów. Na Pucharach Świata nie potrafimy zdobyć medalu. Raz wprawdzie na podium stanęliśmy, rok temu, ale psim swędem, bo mało osad przyjechało. W tym sezonie nie udało się ani razu – mówi „Rz" Marek Kolbowicz. Ale wiary w medal nie stracili. Awansowali do finału w Eton bez problemów. Z drugiego miejsca w przedbiegach, za Chorwacją, a przed mistrzami świata z Australii. Potem z trzeciego miejsca w półfinale, za świetnymi Niemcami i za Estonią, która wszystkie siły swojego wioślarstwa rzuciła do tej czwórki. – Z półfinału akurat zadowoleni nie jesteśmy. Mocno wiało i nie chcieliśmy szarżować, ale trochę za słabo zaczęliśmy. Zostało dużo rezerwy. Najważniejsze, że awans był pewny – mówi Adam Korol. Odpadli np. Rosjanie, nieoficjalni rekordziści świata.
Nasza czwórka zawsze się mobilizowała na najważniejsze zawody. Tak samo jak Robert Sycz i Tomasz Kucharski, dwójka podwójna wagi lekkiej, która zaczęła w Sydney serię złotych medali dla polskiego wioślarstwa. – Między igrzyskami w Sydney i Atenach oni ani razu nie wygrali z najgroźniejszymi rywalami, Włochami. Od pewnego czasu już w PŚ w ogóle nie startowali, bo kontuzja, bo wagi nie zbili, bo zupa była za słona. W Atenach musieli się przebijać do finału przez repasaż. A w nim złapali taką jazdę, taką lekkość, że było jasne: oni to złoto obronią. Poczuli ostrze noża na szyi i wszystko się odmieniło. Liczymy, że będzie podobnie – mówi Kolbowicz.
Sami wiedzą, jak to ostrze działa, bo to przeżyli w Pekinie. Przyjechali jako faworyci, ale w fatalnych nastrojach. – Treningi aklimatyzacyjne w Jangling były tak nieudane, że nie widzieliśmy szans nie tylko na medal, ale nawet na finał. Nam wtedy dokładała na treningach czwórka wagi lekkiej. To wbrew przyrodzie, ale nam dokładała – opowiada Kolbowicz. Przyszły regaty i poczuli, że łódź frunie.
Sycza i Kucharskiego wspominają nieprzypadkowo. Również Julia Michalska i Magdalena Fularczyk z dwójki podwójnej, która finał ma dziś 20 minut po czwórce, a szanse na medal równie duże (to mistrzynie świata z 2009 i brązowe medalistki z 2010) mówią, że od sukcesów Sycza i Kucharskiego zaczął się w polskim wioślarstwie kult pracy i wyników.
– My się wzajemnie nakręcamy od czasu, gdy oni pokazali, że można w Polsce zostać wioślarskim mistrzem i zdobyć wszystko – mówi „Rz" Julia Michalska. – Byłam kiedyś w grupie z Robertem i Tomkiem. Uczyliśmy się wszystkiego od nich. Jak podchodzić do treningu, jak wychodzić z kontuzji, patrzyliśmy na ich odporność albo brak odporności na to, jak byli czasami traktowani przez związek. I jak byli zdeterminowani, by wiosłować razem – mówi Michalska.
Ją i Fularczyk też pech przeczołgał w ostatnich dwóch sezonach: były kontuzje, wypadki, operacje. – Z mistrzyń świata spadłyśmy do zera, ale teraz karta się odwraca. Już muszę bardzo wytężać umysł, żeby sobie przypomnieć, co to były za kontuzje. Został mi tylko strach przed terapeutą – mówi Michalska. Dla niej dzisiejszy finał też będzie w jakimś sensie pożegnaniem, bo robi sobie teraz dwa lata przerwy od wioślarstwa. Niewykluczone, że Magda też, obie wychodzą wkrótce za mąż. Faworytkami są Brytyjki Katry Grainger i Anna Watkins, niepokonane od dwóch lat. Bardzo mocne są Australijki Kim Crow and Brooke Patley. – To one mają wszystko do stracenia – mówi Magda. A Julia dodaje: – Ja tu przyjechałam walczyć o złoto.