Na początku była góra. A jeszcze przed górą – sauna, w której działacze FIS Juerg Capol i Vegard Ulvang wymyślili narciarską wersję Tour de France. Ale pomysł to była dopiero połowa sukcesu. Trzeba jeszcze było temu Tourowi znaleźć jego zimowe Tourmalet.
Taką torturę dla sportowców, żeby widzów bolało od samego patrzenia. I żeby ta wspinaczka nie wypadała, jak w Tour de France, w środku wyścigu, tylko ostatniego dnia, i decydowała o wszystkim. Kto pierwszy wpada na metę, ten wygrywa. Na wcześniejszych etapach Touru zbiera się większe i mniejsze przewagi, ale nie da się ich obronić, jeśli się przegra starcie z górą.
Wypadło na Alpe Cermis, górę ze slalomowym stokiem, który nadawał się w sam raz do takiej katorgi, i z wyjątkowo ponurą historią. To na Cermis 36 lat temu zdarzył się jeden z najstraszniejszych górskich wypadków, gdy w zerwanym wagoniku kolejki zginęły 43 osoby. A 14 lat temu inna tragedia: gdy amerykański pilot z bazy w Aviano, popisując się niskim lotem, zahaczył o linę kolejki, zabijając 20 osób.
Teraz co roku, w finałową niedzielę Touru, przebudowaną po wypadku kolejką wjeżdżają na górę setki kibiców, by popatrzeć z bliska, jak narciarze czołgają się do mety. Albo, cytując Justynę Kowalczyk, jak banda wariatek dmucha pod górę po stoku, na który nie da się podjechać rowerem. Nie tylko banda wariatek, wariatów też, bo to jeden z nielicznych dni w Pucharze Świata, gdy mężczyźni pokonują dokładnie taki sam dystans jak kobiety.
To też dzień największej telewizyjnej oglądalności biegów PŚ, dzień wypłaty najwyższych premii w całym sezonie i zdobywania największej liczby punktów. Najlepsi narciarze za Tour dostają średnio jedną trzecią punktów z całego sezonu. W tym roku będzie ich do wzięcia, na wszystkich etapach i w finale, 750.