Inni narzekali, że wiatr, deszcz, że trasy wyglądają jak zupa ze śniegu, a jej się wszystko śmiało. Nawet w sobotę, gdy zajęła trzecie miejsce w krótkim prologu, przegrywając tylko z Kikkan Randall i Charlotte Kallą.
A co dopiero w niedzielę, gdy w biegu pościgowym zrobiła więcej, niż się mogła spodziewać. To, że wygra, było niemal pewne. Takie biegi stylem klasycznym wygrywa ostatnio seryjnie. Z Oberhofu już czwarty raz z rzędu odjeżdża jako liderka. Ale że przewaga nad Therese Johaug, jedyną rywalką w obecnym Tourze, która naprawdę mogłaby zabrać jej zwycięstwo, urośnie aż do 46 sekund po dwóch etapach, nie mogła zakładać.
Rok temu o zwycięstwo w Oberhofie i prowadzenie w Tourze Justyna musiała z Johaug walczyć na finiszu, wyprzedziła ją o ledwie 0,2 sekundy, nawet Marit Bjoergen została wtedy za nimi. A tym razem Johaug nawet się do Polki nie zbliżyła.
– Jeśli będę miała siłę się pobawić, to się pobawię. A jeśli nie, to będę się trzymać grupy – mówiła Kowalczyk przed startem w rozmowie z TVP. Wydawało się, że przynajmniej na chwilę będzie musiała doprosić do zabawy Kallę, startującą kilka sekund przed nią, i Randall, która miała blisko 15 sekund przewagi. Ale odrobienie strat i wyjście na prowadzenie zajęło Justynie ledwie pięć minut. A potem już na nikogo się nie oglądała. Na mecie usłyszała dwie salwy honorowe, potem mówiła, że wszystko ułożyło się jak trzeba: miała świetnie posmarowane narty, lubi Oberhof i woli roztopy na trasie niż lód.
Johaug by tego nie powtórzyła. Już w prologu straciła do Kowalczyk kilkanaście sekund i kolejnych kilkanaście do Randall. W niedzielę musiała zaatakować od początku, żeby być na mecie w czołowej trójce i zdobyć bonus (15, 10, 5 sekund odejmuje się od czasów najlepszych zawodniczek na mecie wszystkich etapów poza sprintem i finałowym podbiegiem pod Alpe Cermis).