Justyna ma mocne karty we wszystkich trzech biegach które pozostały do końca. Dlatego wczoraj na 15 km w Toblach chodziło przede wszystkim o to, żeby stracić jednocześnie i jak najmniej przewagi, i jak najmniej sił.
Kowalczyk niemal zawsze ma kryzys na czwartym etapie Touru, do tego podczas przygotowań zrezygnowała z niektórych ćwiczeń w stylu łyżwowym (zwłaszcza suchej zaprawy na specjalnej ławeczce, używanej przez panczenistów), żeby oszczędzać operowane wiosną kolano. To się dzisiaj mści w takich biegach, w których przydaje się umiejętność jazdy bez odpychania kijami. Na szczęście stało się tak, jak przewidywał trener Aleksander Wierietielny i na początku biegu nie powstała żadna mocna grupa pościgowa.
Steira nie była w stanie sama dogonić Johaug i pomóc w zmniejszaniu strat do Justyny. Z kolei Kalla nie połączyła sił z Kikkan Randall, bo Amerykanka nie wytrzymała jej tempa. Szwedka mijała więc kolejne zawodniczki, goniąc Johaug, a Therese na dwóch z trzech okrążeń musiała walczyć sama. Do Kowalczyk się zbliżała, ale bardzo powoli. I dopiero na ostatnich kilometrach, gdy za Kallą utrzymała się Steira i razem dogoniły Johaug, zaczęła się prawdziwa pogoń.
Zmieniały się na prowadzeniu, przewaga Justyny topniała błyskawicznie, a Steira, jak można było obstawiać w ciemno, na finiszu zwolniła tak, by to Johaug, a nie ona wzięła 5-sekundowy bonus.
Taka współpraca Norweżek to zresztą stały obrazek w obecnym Tourze. Najpierw Ingvild Flugstad Oestberg przepuszcza Steirę w sprincie (i przekonuje, że robi to z własnej woli, choć płakała za metą, a na zdjęciach widać, jak szef norweskiej ekipy wyskakuje z boksu i daje znak), by mogła pomóc Johaug w biegu pościgowym, potem Steira przepuszcza Johaug.
Etykieta biegów narciarskich pozwala na wiele. Tylko zaskakujące, że ta norweska jazda zespołowa jest tak bardzo widoczna dopiero teraz, gdy liderką ekipy jest Therese, a nie Marit Bjoergen. Inna sprawa, że Marit nigdy tak nachalnego holowania do celu nie potrzebowała.