Jeśli spojrzeć na tę zimę Justyny Kowalczyk z perspektywy kilku lat, to wszystko wydaje się w porządku. Trener Aleksander Wierietielny, choć też czasem wspomina o znużeniu, trwał niezłomnie u boku najlepszej polskiej biegaczki.
Plany na Soczi nakreślił dawno, udało się je zrealizować, choć mistrzyni nieraz wspominała, że nigdy wcześniej tak nie harowała. Wytrzymała i już z tego faktu była dumna. Jest traktowana tak jak być powinna – ma środki na przygotowania z Ministerstwa Sportu i PKOl, ma sponsorów.
Przy Kowalczyk jest wciąż grupa wsparcia, jakiej nie ma żaden inny sportowiec w kraju: oprócz trenera – dwóch asystentów (Rafał Węgrzyn i Mateusz Nuciak), trzech serwisantów (Estończycy Are Mets i Peep Koidu oraz Szwed Ulf Olsson, który po dwuletniej przerwie wrócił do współpracy z Polką), do tego biegacz Maciej Kreczmer, także serwisant i partner treningowy na trasach. W bliskim tle są jeszcze dwaj fizjoterapeuci oraz dr Robert Śmigielski, lekarz, specjalista ortopedii i medycyny sportowej.
Bieg z bólem
Porównań z mocą zaplecza Norwegii wciąż jednak nie warto robić, tam w budowanie potężnej reprezentacji narciarskiej zaangażowano dziesiątki milionów koron, ale jak na polskie warunki „Team Kowalczyk" to szczyty organizacji. Sprawna logistyka, podróże, hotele, dojazdy sprzętu i ekipy, dostawy nart (około setka par do wyboru), wiązań, butów i strojów – wszystko jest.
Na końcu tych działań stoi jednak ten najważniejszy człowiek – Justyna Kowalczyk, ukończone 30 lat (w styczniu 31), z których kilkanaście spędziła w niemal ciągłym treningu, z małymi przerwami po sezonie.