Korespondencja z Krasnej Polany
Za polską biegaczką nadążyć niełatwo, wymyka się wszelkim schematom, ale gdy w sobotni ranek stawała na starcie w ośrodku Laura, wydawało się, że w finałowym biegu igrzysk coś tam jeszcze zrobi, by nudy nie było. Rzeczywiście, nie było, choć trochę żal, że znów sport przegrał z kontuzją.
Wystartowało 57 biegaczek. Nic nowego pod słońcem – po kilku kilometrach było jasne, że tempo ustalają Norweżki. Ustawiły się z przodu cztery: Marit Bjoergen, Therese Johaug, Kristin Stormer Steira i Heidi Weng. Uderzenia butem czy nartą w lewy but Justyny Kowalczyk zaraz po starcie nie dostrzegł gołym okiem nikt, dopiero zdjęcia fotoreporterów pozwoliły na ustalenie, że za blisko była prawa noga Finki Aino-Kaisy Saarinen.
Pretensji nikt nie miał, zwykły tłok, pech, ale skutki bolesne. Do 10 km Polka jeszcze trzymała się blisko najlepszych, do prowadzenia oczywiście się nie rwała, wyglądało z daleka, że kontroluje wydarzenia, lecz wystarczył jeden zryw norweskiej trójki, by polskie emocje nagle wyparowały. Bjoergen, Johaug, Stormer Steira oderwały się od peletonu i zaczęły znikać pozostałym za wzgórzami, zakrętami i wielkimi chojakami. Kto to widział, wzruszał ramionami: bieg się skończył.
Polka tylko chwilę utrzymała się na piątym miejscu, wkrótce doszła ją większa grupa, jeszcze parę minut i sylwetka Kowalczyk pojawiła się za grupą. Małe pocieszenie, że Charlotte Kalla też cierpiała, jednak przeziębienie było prawdziwe, wymuszony odpoczynek nad Morzem Czarnym nic nie dał, Szwedka dobiegła do mety hen za liderkami.