Rzeczpospolita: Był pan na wzgórzu Holmenkollen wielokrotnie, jakie wspomnienia?
Krzysztof Wyrzykowski: Dobre, bo bywałem tam z wielu powodów, ale moje pierwsze mistrzostwa w biatlonie, te z 1990 roku, zostały tylko dołączone do narciarstwa klasycznego. Meta była gdzieś z boku, przy starym baraku i całość wyglądała jak zawody powiatowe. Dopiero następne były naprawdę światowe, kończyły się na stadionie pod skocznią, przed trybuną królewską, i te zapewne takie będą.
Powraca pan tam z myślą, że obejrzy polskie sukcesy?
Panów wolałbym pominąć, tym bardziej że kamery zwykle ich nie pokazują, chyba że przy okazji zdublowania, co jest widokiem przykrym. O paniach mówię znacznie chętniej – Krystyna Guzik zaczęła dobrze strzelać, szansę ma też Magdalena Gwizdoń. O sztafecie również myślę z optymizmem, choć połączenie czterech biegów bliskich doskonałości w jednym starcie naszym biatlonistkom jednak nie zawsze się udaje.
Pański sławny zeszyt A4 podpowiada coś jeszcze?