8 kwietnia 1976 r. Polacy grali tu pierwszy mecz mistrzostw świata ze Związkiem Radzieckim. Przegrali wszystkie wcześniejsze spotkania z ZSRR, trzy lata wcześniej polegli w Moskwie 0:20, a dwa miesiące wcześniej, na igrzyskach w Innsbrucku – 1:16. Tymczasem po pierwszej tercji prowadzili 2:0, po golach Mieczysława Jaskierskiego i Ryszarda Nowińskiego.
Na początku drugiej tercji Borys Michajłow zmniejszył stratę, ale Polacy wbili dwa kolejne gole (Wiesław Jobczyk i ponownie Jaskierski). Potem strzelił Aleksandr Jakuszew, odpowiedział Jobczyk. Po dwóch tercjach było 5:2. W trzeciej Rosjanie trafili dwa razy, ale niezawodny Jobczyk zdobył swoją trzecią bramkę. Polska wygrała 6:4. To było jak cud.
Kapitalnie bronił Andrzej Tkacz, mimo że (a może właśnie dzięki temu) dzień wcześniej w Sosnowcu pobili go esbecy. Z opresji uwolnił go dopiero ich przełożony, który rozpoznał bramkarza reprezentacji. Z kolei wspaniały bramkarz radziecki Władisław Trietjak pojawił się na lodowisku dopiero wtedy, gdy jego zastępca wpuścił cztery bramki.
Radziecki walec
Spodek, oddany do użytku pięć lat wcześniej, oszalał. Podopieczni trenera Józefa Kurka dokonali niemożliwego. Telewizja nie transmitowała meczu na żywo, dopiero po godzinie 23 pokazała fragmenty. Nazajutrz w gazetach relacje były krótkie, o co zapewne zadbała władza – jakby nic wielkiego się nie stało, a przecież to była sensacja ogromnego formatu.
Reprezentacja ZSRR w tamtym czasie była jak walec, który rozjeżdżał kolejnych rywali. Sborna była bezkonkurencyjna (Kanadyjczycy nie mogli jeszcze korzystać z zawodników z NHL). Najwybitniejszy trener rosyjski Wiktor Tichonow poprowadził drużynę do trzech zwycięstw na igrzyskach i ośmiu w mistrzostwach świata. Gdy zmarł dwa lata temu, na pogrzebie były tłumy. Trener, który słynął z żelaznej ręki, sam wyszedł z biedy, cierpiał głód w dzieciństwie i może dlatego był taki wymagający wobec swoich zawodników.