Pierwszą transmisję z wielkiej imprezy narciarskiej, a raczej parę migających obrazków na ekranie, zobaczono w Niemczech podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku. Już 21 lat później włoska stacja RAI była w stanie pokazać uroczystość otwarcia i zawody olimpijskie w Cortina d'Ampezzo.
Podczas sztafety ognia olimpijskiego włoski łyżwiarz szybki Guido Caroli potknął się o kabel telewizyjny i przewrócił. Płomień nie zgasł, znicz pozostał zapalony, ale wtedy też padły znane słowa przewodniczącego MKOl Avery'ego Brundage: „Przez 60 lat działaliśmy dobrze bez telewizji i damy sobie radę bez niej także przez kolejne 60 lat".
Przewodniczący, jak wiadomo, bardzo się pomylił. Od przekazu telewizyjnego zaczęła się kariera wielu dyscyplin i rozgrywek sportowych, latem i zimą. Ceny praw do transmisji igrzysk od startu rosły gwałtownie: tylko w Cortinie wszystko zrobiono bez opłat, za przekaz relacji z kolejnych igrzysk w Squaw Valley (1960) CBS zapłaciła 50 tys. dolarów, Innsbruck (1964) był już dziesięciokrotnie droższy i ten trend trwa do dziś.
Nowe normy RTL
Telewizja promowała gwiazdy, zaglądała w oczy bohaterom akcji, pokazywała sportowe wzloty i upadki, przede wszystkim zaś zaczęła być nośnikiem reklam, czyli dodatkowych pieniędzy dla sportu i sportowców.
Jeszcze względnie niedawno, pod koniec lat 90., skoczkowie narciarscy, mimo tradycyjnego szacunku dla ich wyczynów, mówili jednak o transmisjach z zawodów jak Sven Hannawald: „Była trójka widzów i jedna kamera". Niemiecki skoczek wespół z Martinem Schmittem przenieśli wówczas zainteresowanie rodaków skokami w strefy rekordowe, tak samo jak zrobił to Adam Małysz w Polsce.