– Potrafię się zdenerwować, ale przed drugim skokiem nie byłem spięty. To wbrew pozorom nie był zły skok. Może w trakcie lotu nie byłem odpowiednio nakręcony i warunki miałem gorsze, ale mogłem doświadczyć podium i Mazurka, niczego więcej nie chciałem – mówił Kubacki.
Ta zmiana miejsc może była odrobinę zaskakująca, ale jaka to różnica: Zakopane i tak eksplodowało, Mazurek Dąbrowskiego a capella to było jedno z tych przeżyć, które budują już 40-letnią magię konkursów pod Tatrami. Warto było w tej chwili być na Wielkiej Krokwi.
Puchar Świata w Zakopanem to jest bowiem marka sama w sobie. Chcą i lubią tu przyjeżdżać wszyscy skoczkowie. Są fetowani, pozdrawiani, proszeni o autografy. Zabawa zaczyna się już w piątek, przed kwalifikacjami, kiedy słychać pierwsze dźwięki trąb, jeszcze trochę nieśmiałe, ale stopniowo coraz głośniejsze.
Jeśli ktoś myślał, że rekord Kubackiego (143,5 metra) z zeszłorocznego konkursu drużynowego przetrwa długo, to musiał być zaskoczony. Nowy rekord skoczni w rywalizacji drużynowej ustanowił Japończyk Yukiya Sato, który poszybował aż 147 m i wylądował z telemarkiem. Ten rewelacyjny wynik nie pomógł jednak Japończykom wdrapać się na podium. Słoweńcy może nie byli tak spektakularni, ale skakali bardziej równo.
Najbardziej systematyczni byli Niemcy, którzy z każdym kolejnym skokiem powiększali swoją przewagę. Praca Stefana Horngachera, który w zeszłym sezonie prowadził reprezentację Polski, przynosi efekty.
U Polaków, którzy ostatecznie skończyli rywalizację na piątej pozycji, problem zespołowy widać. Trener Michal Doleżal ma trzech świetnych zawodników, ale brakuje czwartego, który prezentowałby równą formę. Sam przyznawał, że zaryzykował, bo Jakub Wolny w piątek nie przebrnął kwalifikacji.