[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/03/08/karol-stopa-potkniecia-na-linii/]Skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Wszystkie mecze trwały długo, w każdym były zwroty akcji, mimo szybkiego podłoża gra się kleiła. Jak zwykle przy występie narodowej reprezentacji nie zabrakło wątków patriotycznych i głośnego dopingu. Wszystko było jak w Vancouver, z wyjątkiem szczęśliwego końca, bo niestety w niedzielę wieczorem kibice opuszczali Halę 100-lecia Sopotu w stanie zbliżonym do kaca.
Mecz z Finlandią miał przybliżyć polski tenis do światowej elity. Dwaj dobrzy singliści: Łukasz Kubot i Michał Przysiężny plus rzadko przegrywający debel Mariusz Fyrstenberg – Marcin Matkowski, do tego świetna atmosfera w zespole, fachowi opiekunowie i w końcu – mecz u siebie. Argumentów tyle, że zaczęto nawet poszukiwania obiektu na majowy bój z RPA, ostatni przystanek przed barażem o Grupę Światową. Kalkulacja ta miała jednak i słabe punkty. Po pierwsze, skład gości, po drugie – wiele spraw organizacyjnych, z listą sędziów liniowych na czele.
Jarkko Nieminen szybko przypomniał wszystkim, że pukał kiedyś do światowej dziesiątki. Z kolei 19-latek Henri Kontinen pokazał, że nie przypadkiem uważany jest za jego następcę. Nasi potwierdzili swoje atuty, lecz trafili na rywali równych klasą i ogromnie bojowo nastawionych. W tej sytuacji decydowały drobiazgi.
Zwalanie winy za porażkę na sędziów to w sporcie chleb powszedni. W tenisie, gdy trzeba oceniać pracę liniowych na szybkim korcie, sytuacja się komplikuje. Do wykonywania takich zadań potrzebni są ludzie z kwalifikacjami i doświadczeniem. Mecz w Sopocie pokazał, że w naszym tenisie tak wyszkolonych arbitrów na razie nie ma. Grupa obecna na miejscu odstawiła fuszerkę. Liczba ocen mylnych przekroczyła dopuszczalną średnią, trzy może nawet cztery razy częściej poszkodowani byli, o dziwo, gospodarze. Niestety, miało to wyraźny wpływ na końcowe rezultaty.