Do tej pory walijski futbol kojarzył się z Ryanem Giggsem, legendą i natchnieniem Manchesteru United. Ale kojarzył się na zasadzie wyjątku, róży wyrosłej na skalistym podłożu. Bo Walijczyk na boisku to był z reguły osiłek, któremu trudno się było zaprzyjaźnić z piłką. Jak John Hartson, taran rozbijający obrońców, albo kopiący rywali Robbie Savage czy szybkostrzelny, ale wolniej myślący Craig Bellamy, który na kolegę z Liverpoolu rzucił się kiedyś z kijem golfowym. Wszyscy oni robili większe lub mniejsze kariery w Premier League, ale tylko w angielskich klubach.
O tym, że do bogaczy z Premiership doszlusuje kiedyś zespół z Walii, mało komu się śniło. I choć od awansu Swansea City minęło kilka dni, to ten sukces ciągle się wydaje nierealny. W najbogatszej lidze świata klub z budżetem, który nawet w naszej ekstraklasie nie byłby najwyższy? Swansea City wydała w ostatnim sezonie 6 mln funtów. To mniej niż Manchester United czy Chelsea wydają na rezerwowego piłkarza. Nawet Newcastle czy Nottingham Forest, rywale z drugiej ligi angielskiej, mieli wielokrotnie więcej do wydania.
– Wszystko zaczęło się od przyjścia do klubu Roberto Martineza w lutym 2007 roku. To on nadał drużynie styl rozpoznawalny w całym kraju. Już kilka lat temu grę Swansea zaczęto porównywać do Barcelony czy Arsenalu – mówi Daniel Purzycki, były polski piłkarz, który przez kilka lat był w tym klubie trenerem młodzieży.
Ten styl to przeplatanka szybkich, krótkich podań i próba jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce, tak żeby prędzej czy później pogubili się rywale. Coś, co kibice dobrze znają z gry mistrzów Hiszpanii i Barcelony. Dlatego czasami na Swansea mówi się „Swansealona".
Martinez był początkiem. To on wyciągnął Swansea, które jeszcze kilka lat wcześniej stało nad przepaścią, do Championship. Wprawdzie w pierwszym sezonie pracy jeszcze przegrał z Blackpool, ale w kolejnym już nie dał sobie wydrzeć awansu. Pracował tak dobrze, że wkrótce zgłosiło się po niego