Nie podoba się panu reprezentacja Polski?
Ale nie dlatego. Nie podoba mi się, bo słabo gra i obawiam się kompromitacji na mistrzostwach Europy. Jednak trenera Smudę rozumiem. On pracuje pod presją, sprawdził już chyba wszystkich zawodników, którzy jako tako trafiają w piłkę, a efekt niewielki. Dawniejsi piłkarze też grali dla pieniędzy, ale mieli jakiś kodeks, który nie pozwalał im po wyjściu na boisko fuszerować roboty. Uważam, że gdyby Włodka Lubańskiego, Kazika Deynę, Andrzeja Szarmacha, Grześka Latę, Roberta Gadochę czy Władka Żmudę puszczono do najlepszych klubów świata, które się o nich starały zaraz po mistrzostwach świata w Niemczech, zrobiliby wielkie kariery. Jak Zbyszek Boniek, który miał pod tym względem więcej szczęścia.
Jaki to ma związek z pieniędzmi?
Sądzę, że trochę karier się przez nie załamało. Polski piłkarz po wyjeździe za granicę jest już tak zadowolony, że nie myśli o awansie i związanej z tym poprawie sytuacji materialnej. Podpisałem kontrakt za sto i jestem szczęśliwy. Może daliby mi dwieście, ale musiałbym walczyć, starać się, rezygnować z czego innego. To wymaga pracy i wysiłku. Niech pan zwróci uwagę, że jedynymi zawodnikami, którzy podchodzą do tego inaczej, są bramkarze. Im na czymś zależy. Tomek Kuszczak jest wiecznie niezadowolony, bo co z tego, że płaci mu Manchester, skoro broni w nim van der Sar. A Kuszczak to jest ambitny chłopak i on chce grać. Wojtek Szczęsny też miał rację, upominając się o wyższą gażę. W maju spędziłem weekend we Florencji z Arturem Borucem. Dla jednych gra w Fiorentinie byłaby szczytem szczęścia. Ale Boruc chciałby grać w Lidze Mistrzów, bo wie, jak to smakuje. Dla niego środek tabeli w Serie A to żaden sukces.