Na piłkę się nie obrażam

Rozmowa z piosenkarzem Wojciechem Gąssowskim – o jego futbolowej pasji

Publikacja: 03.07.2011 01:03

Na piłkę się nie obrażam

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Od ilu lat chodzi pan na mecze?

Wojciech Gąssowski: W roku 1956 byłem na tym, z którego pochodzi fragment czołówki „Kroniki sportowej" Polskiego Radia: „Oj strzelaj, prędzej, strzelaj, gol!". Widziałem tego gola na własne oczy z trybuny krytej stadionu przy Łazienkowskiej. Grała Legia, czyli CWKS, ze Slovanem Bratysława o Puchar Mistrzów. Gola strzelił Lucjan Brychczy. Miałem wtedy 13 lat. Na mecz zabrał mnie tata.

Na Legię? Słyszałem, że był pan trampkarzem Gwardii.

Przecież jedno nie wykluczało drugiego. Zostałem trampkarzem Gwardii pod wpływem umiejętności jej piłkarzy. W połowie lat 50. to była jedna z najlepszych drużyn w Polsce, z Krzysztofem Baszkiewiczem, Stanisławem Hachorkiem, braćmi Szarzyńskimi. Nazywano ich Harpagonami. Mimo że Gwardia była klubem milicyjnym, tułała się po boiskach stolicy, a raz widziałem nawet jej trening na boisku szkolnym w rejonie Wiśniowej, Kazimierzowskiej i Madalińskiego na moim Mokotowie. Patrzyliśmy z chłopakami jak urzeczeni, a trener Tadeusz Foryś nas nie wyganiał. Wyobraża pan sobie dziś trening ligowców w takich okolicznościach? A kiedy już zostałem trampkarzem, podawałem piłkę na ligowym meczu Gwardii z Wisłą Kraków, na boisku Ogniwa. Ono istnieje chyba nadal. Znajduje się obok klubu studenckiego Stodoła, niemal nad linią metra. Byłem też na meczu Gwardii z Djurgarden, rozegranym na stadionie Legii w roku 1955. Pierwszym meczu polskiej drużyny w europejskich pucharach. CV kibica mam więc, jak pan widzi, niezłe.

A dlaczego ja akurat pana proszę o wspomnienia i opinie? Właśnie z tego powodu. Po pół wieku piłka nadal się panu podoba?

Ja się na piłkę nie obrażam. Nie podobają mi się tylko zmiany, jakie zachodzą w świecie. W piłce i mojej branży muzycznej widać to szczególnie. Dziennikarzy nie interesuje norma, tylko intrygi i skandale. A jest ich tyle, że nietrudno o tym pisać. Gdzieś na dalszy plan schodzi to, co ważniejsze: jak piłkarz grał i jak piosenkarz śpiewał. W dodatku i w show-biznesie, i w futbolu nie obowiązuje już droga uczeń – czeladnik – mistrz. My, starsi piosenkarze, często nawet nie znamy się z młodymi. A w piłce ci lepsi tak szybko wyjeżdżają za granicę, że młodzi zdolni nie mają się od kogo uczyć.

Dziennikarze piszą o tym i mówią. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

Ale przyzna pan, że dziennikarstwo się zmieniło. Dziennikarz coraz częściej używa knajackiego języka, jakim mówiło się na Pradze. Żargon jest powszechny, formy budzą zdziwienie. Pani redaktor z telewizji mówi każdemu sportowcowi na ty, on jej na pani. Wszyscy razem zachowują się, jakby brali udział w jakiejś grze dobrych znajomych. Ja się wychowałem na Bohdanie Tomaszewskim, może dlatego trochę narzekam.

Porównania piłkarzy sprzed lat i obecnych też nie prowadzą do optymistycznych wniosków?

Mam świadomość, że piłka się zmienia. Ale ja znam piłkę od podszewki. Władka Stachurskiego poznałem, kiedy był jeszcze skrzydłowym Sarmaty. Z Ryśkiem Kielakiem jeździłem na kolonie. Pierwszy wprowadzał mnie do Legii, a drugi do Gwardii. Znałem wszystkich piłkarzy ligowych Warszawy i reprezentacji od lat 60., a sam pan wie, że tego rodzaju znajomość sprawia, że inaczej patrzy się na mecz. Zbyszek Boniek powiedział mi kiedyś w Rzymie: wiesz, na twoim koncercie to ja byłem, kiedy jeszcze mieszkałem w Bydgoszczy. A kiedy przez kilka miesięcy miałem kontrakt z grupą Sabat w Atenach i chodziłem z panem Kazimierzem Górskim po Place, nie udało się nam nigdzie zapłacić. Jego wciągali sklepikarze i restauratorzy do swoich lokali, a on mnie. Ale pan Kazimierz to był wyjątkowy człowiek. W osiąganiu sukcesów pomagał mu jego charakter. Życzliwość do ludzi. Pozwolił mi nawet kiedyś trenować z kadrą, piłkarze go lubili.

A Franciszka Smudy nie lubią?

Niech mnie pan nie podpuszcza. Nie da się porównać tamtego świata z dzisiejszym. Smuda spotyka się ze swoimi zawodnikami kilka razy w roku. Górski miał ich na co dzień. Szybsze jest życie i piłka. Kiedyś zabrałem swoich włoskich przyjaciół na mecz przy Łazienkowskiej. Oni patrzą na Legię i pytają: słuchaj, Wojtek, czy w Polsce jest jakiś przepis, który każe im tak wolno grać? Potem piłkarz jedzie do zagranicznego klubu i się tam gubi, bo nie nadąża. A do nas przyjeżdżają w pierwszych rundach eliminacyjnych do pucharów Europy jakieś drużyny, o których nie słyszeliśmy, i nas leją. Zresztą, jakich nas? Kluby są polskie, ale zawodnicy w nich zagraniczni. Grają, bo menedżerowie zrobili z nich artystów, a nieznający się na rzeczy właściciele klubów im uwierzyli.

Ale żadnych nazwisk pan nie wymieni...

A po co? Wystarczy pójść na jakikolwiek mecz, aby się o tym przekonać. W dodatku im więcej słabych piłkarzy z zagranicy, tym mniej polskich. I Franek Smuda ma mniejszy wybór, więc na siłę szuka polskich korzeni u piłkarzy z Francji i Niemiec.

Nie podoba się panu reprezentacja Polski?

Ale nie dlatego. Nie podoba mi się, bo słabo gra i obawiam się kompromitacji na mistrzostwach Europy. Jednak trenera Smudę rozumiem. On pracuje pod presją, sprawdził już chyba wszystkich zawodników, którzy jako tako trafiają w piłkę, a efekt niewielki. Dawniejsi piłkarze też grali dla pieniędzy, ale mieli jakiś kodeks, który nie pozwalał im po wyjściu na boisko fuszerować roboty. Uważam, że gdyby Włodka Lubańskiego, Kazika Deynę, Andrzeja Szarmacha, Grześka Latę, Roberta Gadochę czy Władka Żmudę  puszczono do najlepszych klubów świata, które się o nich starały zaraz po mistrzostwach świata w Niemczech, zrobiliby wielkie kariery. Jak Zbyszek Boniek, który miał pod tym względem więcej szczęścia.

Jaki to ma związek z pieniędzmi?

Sądzę, że trochę karier się przez nie załamało. Polski piłkarz po wyjeździe za granicę jest już tak zadowolony, że nie myśli o awansie i związanej z tym poprawie sytuacji materialnej. Podpisałem kontrakt za sto i jestem szczęśliwy. Może daliby mi dwieście, ale musiałbym walczyć, starać się, rezygnować z czego innego. To wymaga pracy i wysiłku. Niech pan zwróci uwagę, że jedynymi zawodnikami, którzy podchodzą do tego inaczej, są bramkarze. Im na czymś zależy. Tomek Kuszczak jest wiecznie niezadowolony, bo co z tego, że płaci mu Manchester, skoro broni w nim van der Sar. A Kuszczak to jest ambitny chłopak i on chce grać. Wojtek Szczęsny też miał rację, upominając się o wyższą gażę. W maju spędziłem weekend we Florencji z Arturem Borucem. Dla jednych gra w Fiorentinie byłaby szczytem szczęścia. Ale Boruc chciałby grać w Lidze Mistrzów, bo wie, jak to smakuje. Dla niego środek tabeli w Serie A to żaden sukces.

Ale Boruca nie ma w kadrze.

A szkoda. Bo on by chciał w niej być, zależy mu na tym, a nie zrobił niczego takiego, co by go dyskwalifikowało jako reprezentanta. Boruc i Michał Żewłakow powinni nadal być w kadrze, ponieważ są dobrymi piłkarzami, ambitnymi i cieszą się autorytetem u kolegów. Wiek nie ma tu znaczenia. Ryan Giggs wciąż gra w Manchesterze United, a van der Sar tam broni, bo są potrzebni. Kiedy kontuzje przetrzebiły kadrę bramkarzy Arsenalu, Arsene Wenger nie wziął jakiegoś młodego zdolnego, tylko starego Jensa Lehmanna. Piłka to także atmosfera w szatni. To, że trener pokłócił się z piłkarzem, nie znaczy, że ma go wyrzucić. Bo to nie jest kadra trenera, tylko Polski.

Krótko mówiąc, zmieniłby pan trenera, bo kadra gra słabo, ludzie są skłóceni, a nadzieje na zwycięstwa za rok – iluzoryczne?

Smudę powinno się zostawić. On już wie, o co chodzi, ma jakieś koncepcje, przemyślenia, tylko nie zawsze mu się udaje. Za mało czasu na takie radykalne zmiany. Bo jak nie Smuda, to kto? Trener zagraniczny? Wykluczone, już był i też nie dał sobie rady. A z polskich? Orest Lenczyk, Jurek Engel, Paweł Janas? Na naszych oczach upada mit „młodych zdolnych". Wystarczy zobaczyć, jak gra Legia Macieja Skorży. A przecież to też był kandydat na trenera reprezentacji. W sumie – nie jest to wszystko takie proste. Ja jestem takim kibicem, który ma wprawdzie w sercu jedną drużynę – Legię, ale nie życzę źle innym. Niech wygrywają, zarabiają, żeby było bogato i miło na nowych stadionach. Bo ja nawet jak lekko kogoś skrytykuję, to tylko z wyjątkowej sympatii dla piłki nożnej.

—rozmawiał Stefan Szczepłek

Od ilu lat chodzi pan na mecze?

Wojciech Gąssowski: W roku 1956 byłem na tym, z którego pochodzi fragment czołówki „Kroniki sportowej" Polskiego Radia: „Oj strzelaj, prędzej, strzelaj, gol!". Widziałem tego gola na własne oczy z trybuny krytej stadionu przy Łazienkowskiej. Grała Legia, czyli CWKS, ze Slovanem Bratysława o Puchar Mistrzów. Gola strzelił Lucjan Brychczy. Miałem wtedy 13 lat. Na mecz zabrał mnie tata.

Pozostało 95% artykułu
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
Sport
Putin chciał zorganizować własne igrzyska. Rosja odwołuje swoje plany
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Sport
Narendra Modi marzy o igrzyskach. Pójdzie na starcie z Arabią Saudyjską i Katarem?