Potem były książki. Najpierw „Kariera z kolcami" o Zdzisławie Krzyszkowiaku. Stała na mojej półce, obok Robinsona Crusoe. Potem „Romantyczne mecze" i „Milczące stadiony". Po lekturze każdej chciało mi się czytać więcej, skakać, biegać i grać. Żeby być Królakiem, Foikiem, Pietrzykowskim, Brychczym albo - Tomaszewskim.
W latach sześćdziesiątych chodziłem niemal na wszystkie imprezy na Stadionie Dziesięciolecia - Wyścig Pokoju, mecze piłkarskie i lekkoatletyczne a z rozpędu nawet na dożynki. Małego chłopca z notesem na autografy życzliwie traktowali porządkowi. Miałem podpisy mistrzów olimpijskich i rekordzistów świata, chciałem też wziąć od Bohdana Tomaszewskiego, ale nie udało się. Podszedłem do niego, postałem obok, podsłuchałem rozmowę z poważnymi panami i onieśmielony odszedłem.
W domu powiedziałem mamie, że stałem obok Bohdana Tomaszewskiego. Mama kroiła właśnie kopytka na obiad, ale przerwała pracę, wytarła ręce w fartuch i powiedziała: „Mój Boże, pan Tomaszewski. Taki elegancki pan. I tak pięknie mówi. Na pewno dużo książek przeczytał. A ty, Stefuś jaką książkę ostatnio przeczytałeś? I nie garb się. Pan Tomaszewski się nie garbi".
Pan Bohdan w swoich tweedowych marynarkach, których nie mogłem docenić jako 14-letni chłopak, z prezencją lorda i manierami jak z amerykańskich filmów był w szarej gomułkowskiej Polsce człowiekiem z innego świata. Wiele lat później znalazłem się w grupie młodych dziennikarzy sportowych, z którymi spotkał się na tzw. warsztatach. Na do widzenia rzucił nam: „Czytajcie książki. Po każdej będziecie bogatsi".
Ciekawe, że powiedział to samo, co słyszałem od mamy. On był na kilkunastu igrzyskach olimpijskich i poznał cały świat. Ona nie miała wykształcenia, na jakie zasłużyła, nie widziała morza ani gór a najdalej była w Częstochowie. Bohdana Tomaszewskiego osobiście nie poznała. Ja mam więcej szczęścia.