Korespondencja z Londynu
Było jasne, że Phelps nie będzie w Londynie, jak był w Pekinie, naszym człowiekiem na Marsie. Nie zaplanował żadnego serialu, który kazałby kibicom każdego dnia oblegać pływalnię. Kamerzyści już nie polują na mamę Debbie na trybunach i ten moment, gdy syn rzuci jej bukiet kwiatów.
Ale tego, że w pierwszym starcie nawet nie stanie na podium, mimo wszystko trudno było się spodziewać. Na 400 m zmiennym wyprzedził Michaela Phelpsa nie tylko płynący z niesamowitą lekkością Ryan Lochte, ale też Brazylijczyk Thiago Pereira, a nawet siedemnastoletni Japończyk Kosuke Hagino.
Dopiero drugi raz się zdarzyło, że Phelps skończył olimpijski wyścig poza podium: po 12 latach od porażki w Sydney na 200 m motylkowym. Złudzenia Amerykanin stracił po zmianie na styl klasyczny. Trzej najlepsi płynęli, a on jakby stanął w miejscu. Nie było żadnego zapierającego dech pojedynku z Lochtem. Zwycięzca, nowy ulubieniec Ameryki, od poprzednich igrzysk zmienił wszystko: dietę, odstawiając hamburgery, treningi, dokładając sobie zajęć w siłowni, sposób pokonywania nawrotów, bo zrozumiał, że właśnie tak może zyskać przewagę, której nie dostał w genach. Wyprzedził Phelpsa o ponad cztery sekundy. Ale zapłacił za to wczoraj wieczorem, gdy przegrał Amerykanom sztafetę 4 x 100 m dowolnym. Płynął na ostatniej zmianie (Phelps zrobił swoje na drugiej), ruszył ze sporą przewagą nad Francuzami, ale nie potrafił odeprzeć ataku Yannicka Agnela.
Dziś Paweł Korzeniowski płynie w eliminacjach 200 m motylkiem i może wreszcie jakiś Polak przebrnie pierwszą rundę (półfinały wieczorem), bo na razie opuszczają pływalnię najszybciej jak się da. Również Otylia Jędrzejczak, która miała na 100 m motylkowym 25. czas (w finale Dana Vollmer ustanowiła rekord świata, 55,98), oraz Mateusz Sawrymowicz (na 400 m dowolnym 20. w eliminacjach).