Wychodził już z sali konferencyjnej, trzymając statuetkę z napisem „Olimpijczyk wszech czasów", gdy ktoś zapytał jego kolegów ze sztafety: - A wy wierzycie, że on tak po prostu wstał i nigdy nie wróci?
Zanim zdążyli się odezwać, krzyknął: - Tak! Tak! Nawet się nie odwrócił. Koledzy nie śmieli zaprzeczać. - Nie chcę pływać po trzydziestce. Mam 27 lat i nawet tych następnych trzech bym już w basenie nie wytrzymał - tłumaczył. Przetrwał przygotowania do Londynu i same igrzyska tylko dlatego, że sobie powtarzał: a teraz ostatni raz 100 motylkiem, teraz ostatni półfinał, ostatni finał, ostatnia rozgrzewka.
Podczas tej ostatniej rozgrzewki, w sobotę przed sztafetą 4 x 100 zmiennym, w której Amerykanie na igrzyskach zawsze zdobywają złoto i tym razem nie było inaczej. Powiedział do swojego trenera, jedynego, którego miał, Boba Bowmana: - Dziękuję, że mogłem zostać najlepszym pływakiem. Bowman odpowiedział: - To nie fair, nie mówi się takich rzeczy w basenie rozgrzewkowym. Na co usłyszał od Phelpsa: - Jasne, że nie fair. Bo teraz moje łzy płyną w gogle, a twoje po policzkach.
Publiczność biła brawo, rywale zrobili szpaler, żeby miał godną drogę do wyjścia. Nad igrzyskami już zawsze będzie wisiał jego cień: długie ręce, krótkie nogi, odstające uszy i wszystkie możliwe rekordy. Phelps zdobył w Atenach, Pekinie i Londynie 22 medale, w tym 18 złotych - dwa razy więcej niż następni na liście wszech czasów Larysa Łatynina, Carl Lewis, Mark Spitz i Paavo Nuurmi.
Jest też pierwszym pływakiem, który wygrał indywidualną konkurencję w trzech igrzyskach z rzędu: na 100 motylkiem i 200 zmiennym. Przyjechał do Londynu na benefis, bez dawnego głodu zwycięstw, bez wielkich planów, a i tak zebrał kolekcję medali jak nikt inny: cztery złote i dwa srebrne.