Operacja Andy

Legendarny Ivan Lendl o tym, dlaczego wrócił do tenisa, i o Andym Murrayu , który w niedzielę zagra z Novakiem Djokoviciem w finale Australian Open

Publikacja: 26.01.2013 16:00

Operacja Andy

Foto: AFP

Był pan szczęśliwym człowiekiem, bawił się golfem, miał czas dla rodziny i nagle wrócił do tenisa, zaczął współpracę z Andym Murrayem. Dlaczego?

Ivan Lendl:

Zaczęło się od rozmowy z Darrenem Cahillem (były trener Andre Agassiego i Lleytona Hewitta – przyp. red.). Darren zapytał mnie, czy odebrałbym telefon, gdyby zadzwonił Andy Murray. Powiedziałem: jasne, nie ma problemu. I kilka dni później Andy zadzwonił. Rozmawialiśmy trzy godziny. Poczułem się, jakbym był kobietą. Uznałem, że to marnotrawienie pieniędzy, więc powiedziałem: jeśli jesteś zainteresowany współpracą ze mną, powinniśmy się spotkać osobiście. Darren zaaranżował spotkanie, usiedliśmy w pięknym miejscu na Florydzie, przegadaliśmy 3–4 godziny. Mówiliśmy o trendach we współczesnym tenisie, o tym, co zrobić, aby Murray przełamał niemoc w finałach Wielkiego Szlema. Postanowiliśmy odbyć sesję treningową, tak na próbę. Po treningu każdy z nas powędrował w swoją stronę, potrzebowałem kilku dni, aby znaleźć jakiś pomysł. Tak się zaczęła Operacja Andy.

Jak zareagował Murray?

Obiecał, że się odezwie, i tak uczynił. Postanowiliśmy razem spróbować wejść na szczyt. Nigdy nie ukrywałem przed Andym, że nie uśmiecha mi się ciągłe podróżowanie. Nienawidzę przemieszczania się po świecie. Uwielbiam Australię, bo tu są wspaniałe pola golfowe, ale podróż na antypody jest męczarnią. Zastrzegłem, w których tygodniach mogę poświęcić się pracy z Andym. Bardzo podobało mi się podczas Wimbledonu 2012, bo późnym popołudniem mogłem wybrać się na partyjkę golfa. Żona może zaświadczyć, że po meczu tenisowym moja głowa wygląda jak sokowirówka, a golf pozwala mi się oczyścić po tych emocjach. Po meczach Andy'ego wchodziłem do restauracji dla zawodników, rzucałem krótkie „cześć" do teamu Murraya i siadałem sześć stolików dalej, bo nie chciałem z nikim rozmawiać. Rozmyślałem o następnym rywalu Andy'ego, a myśli najlepiej smakują w samotności. Dlatego golf jest wspaniałą odskocznią.

Jakie jeszcze warunki postawił pan Murrayowi?

Pierwsze pytanie do Andy'ego było następujące: czy podda się katorżniczym treningom i będzie wstawał nawet o 5 rano, jeśli zajdzie taka potrzeba. Mój dawny trener Tony Roche nauczył mnie obowiązkowości i sumienności. Kiedy przegrywałem mecz, mówił mi, że jedynym sensownym wyjściem jest pracować jeszcze ciężej. Nauczył mnie też planowania i ja lubię planować. Niezależnie od tego, czy dotyczy to treningu moich córek w golfie, pracy z dziećmi w akademii czy planu taktycznego na mecz Murraya, zawsze chcę mieć ułożony plan. Szkielet jest ważny, później można zaszczepiać nowe pomysły i modyfikacje. Właśnie długofalowe spojrzenie, perspektywa dłuższa niż jeden mecz jest najważniejsza.

Wygrywał pan niejeden raz wielkoszlemowe turnieje. Czy teraz, kiedy Andy zwyciężał w US Open, emocje były podobne?

Chcę wierzyć, że Tony Roche przeżywał identyczną ekscytację, kiedy wygrywałem turniej Wielkiego Szlema. Ja byłem w siódmym niebie, gdy Andy pokonał Novaka Djokovicia w Nowym Jorku. Doskonale wiem, ile potu wylał Andy, zanim podniósł do góry trofeum za zwycięstwo na Flushing Meadows. Wiem, jak bardzo pragnął wygrać Szlema, jaką presję wywierały media w Wielkiej Brytanii, ile nerwów kosztowało Andy'ego tolerowanie medialnych ataków na Wyspach. Nigdy w swojej karierze nie widziałem takiego zgiełku i szaleństwa, jakie towarzyszyło Andy'emu przed finałem Wimbledonu 2012. To, że ten chłopak ze Szkocji udźwignął ciężar oczekiwań i wygrał US Open, to wprost niewiarygodne. Byłem szczęśliwy i wzruszony, ale nie chciałbym być w jego skórze ani przez ułamek sekundy.

Ale powrót do tenisa nastąpił już wcześniej, zanim zadzwonił Murray. Założył pan tenisową akademię...

Po części dlatego, że fantastycznie bawiłem się tenisem jako dziecko. Uznałem, że będzie wspaniale, jeśli pomogę innym dzieciom spełniać marzenia. Jeździłem przez dziesięć lat z moimi córkami na turnieje golfowe, bo widziałem, jaką frajdę sprawia im sport. Doradzałem córkom podczas treningu, ale przekonywałem je też, aby spały w tym hotelu, który wydaje mi się bezpieczny. Uczyłem córki nie tylko podstaw golfa, ale tego, jak być sprytnym w podróży, jak zadbać o logistykę, gdzie jeść, jak spać, co pić. Lubię dzielić się swoją wiedzą. Zakładałem akademię w idealnym momencie, bo cztery spośród pięciu córek opuściły rodzinny dom i zaczęły studiować. Miałem masę wolnego czasu, więc poświęciłem się pracy w akademii.

Co wpaja pan młodym ludziom, którzy marzą o tym, aby odnosić sukcesy w profesjonalnym sporcie?

Przejście z juniora do zawodowego tenisa to długi i żmudny proces. Niewielki procent dzieci, które bawią się w juniorski tenis, przechodzi na zawodowstwo. Tłumaczę cierpliwie rodzicom, którzy przyprowadzają swoje dzieci do akademii, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby pokochały sport. Rozmawiam z rodzicami i chcę ich przekonać, że ci, którzy z tenisa uczynią sposób na życie, są nielicznymi szczęściarzami. Jeśli rodzice mówią mi, że marzą o tym, aby ich mały John w przyszłości znalazł się w pierwszej dziesiątce światowego rankingu, wówczas radzę im, aby zmienili adres i wybrali inną akademię. Dzieci muszą odczuwać radość z uprawiania sportu, ale przede wszystkim powinny otrzymać solidny fundament i nauczyć się rzetelnie podstaw tenisa.

Pan to dostał w Czechosłowacji?

Miałem ogromne szczęście, trafiłem na fenomenalnego trenera, który nauczył mnie tenisowego abecadła. To było surowe wychowanie, ale bardzo porządne. Może i nie dowiedziałem się wówczas, na czym polega topspin, bo to były dość odległe czasy, ale nauczyłem się, jak poprawnie trzymać rakietę, jaką pozycję przyjąć przy serwisie, przy returnie, poznałem sekret poruszania się na korcie. Nauczyłem się, jak ważna jest praca nóg. Do mojej akademii zgłasza się wielu nastolatków. Przez pierwszy rok solidnie pracujemy nad tym, aby nauczyli się podstaw tenisa. Początki są szalenie istotne. Wiem z doświadczenia, że próba nauczenia piętnastolatka pracy nóg czy właściwego ułożenia ciała przy serwisie jest drogą przez mękę. Im wcześniej rozpoczniemy rzetelną edukację, tym lepiej.

Na jakie wyrzeczenia musiała zdobyć się pana rodzina, aby mógł pan rozwijać swój talent?

Moja Czechosłowacja trochę różniła się od obecnej Republiki Czeskiej. Państwo było właścicielem kortów, nie istniała własność prywatna. Państwo zapewniało sprzęt, udostępniało korty, sponsorem był państwowy zakład, często fabryka, w której ludzie ciężko pracowali. Oczywiście, rodzice ponosili część kosztów. Kupowali naciągi, płacili za rakiety. Czasem na rodzicach spoczywało też opłacanie wyjazdów na turnieje, innym razem państwo fundowało przejazd i pobyt zawodnika. Ja byłem pracoholikiem. W każdy weekend grałem drużynowe mecze, to sprawiało mi ogromną przyjemność.

A jak wyglądały wasze wakacje?

Podczas letnich rozgrywaliśmy turnieje indywidualne. Przez dwa i pół miesiąca podróżowałem z turnieju na turniej po Czechosłowacji. Od dziesiątego roku życia w ten sposób spędzałem każde wakacje. Do dziś uważam, że był to idealny pomysł na letni wypoczynek.

Co powinien uczynić kraj o takiej populacji jak Polska, aby odnosić sukcesy w tenisie?

Najtrudniejszą przeszkodą jest przejście z juniora do profesjonalnego touru. Łatwiej przejść najpierw z 12-latków do 14-latków, a potem do 16-latków. Dalsze etapy są już znacznie trudniejsze. Poziom gry we współczesnym tenisie jest szalenie wyśrubowany. Juniorowi ciężko zaistnieć w dorosłym towarzystwie. 18-latek walczy nie tylko z rówieśnikami, ale też ze starymi wygami, którzy mają 27, 28 lat. Polska czeka wiele lat na drugiego Wojtka Fibaka, ale niech za przykład posłużą Indie, które dysponują wspaniałą bazą treningową, a nie mają sukcesów w singlu. Nie jest łatwo o dobry wynik, niezależnie od tego, ile pieniędzy wydaje się na tenis, niezależnie od tego, jak wielkie jest państwo, jaką ma populację i bazę treningową. Wystarczy spojrzeć na Wielką Brytanię. Andy Murray wygrał US Open w 2012 roku, a przez 76 lat na Wyspach nie świętowano triumfu w Wielkim Szlemie. Trudno pojąć, bo to wbrew logice. Baza treningowa, przepiękne ośrodki, wielkie pieniądze, a sukcesów brak. Nikt nie umie wyjaśnić, czemu tak się dzieje.

Jerzy Janowicz był rewelacją jesiennego turnieju halowego w paryskiej hali Bercy. Media w Polsce obwołały go wielkim talentem. Jaka jest pana opinia na temat jego umiejętności?

Rozumiem ekscytację w Polsce po znakomitym występie Janowicza w Paryżu. To oczywiste, że skoro pokonał Murraya, odbiło się to szerokim echem. Jednak nie potrafię ukryć zdziwienia, że polskie media nazywają Janowicza wielkim odkryciem, skoro wygrał raptem cztery mecze z rzędu w prestiżowym turnieju. To dopiero początek zawodowej kariery, Jerzy musi jeszcze wygrać wiele spotkań, zanim zaczniemy zadawać pytanie, czy stać go na to, aby liderował w światowym rankingu. Nigdy nie widziałem Janowicza na żywo w akcji. Wiem, że pokonał Andy'ego, ale nie obejrzałem ani jednej wymiany z tego meczu. Przyjrzę się bliżej Jerzemu i przeanalizuję jego grę, jeśli Andy znów wpadnie na niego w jakimś turnieju. Poczekajcie spokojnie, aż Janowicz zacznie regularnie wygrywać z najlepszymi na świecie, zwyciężać w turniejach, wówczas będziemy mogli zdobyć się na miarodajną ocenę.

Podczas ubiegłorocznego finału Pucharu Davisa spotkał się pan w Pradze z Janem Kodesem, Pavlem Slożilem, Tomasem Smidem. To była jakby podróż wehikułem czasu, kiedy Radek Stepanek pokonał w decydującym meczu Nicolasa Almagro i Czesi wygrali z Hiszpanią 3:2. Wy kiedyś wygraliście finał z Włochami...

Z kolegami powspominałem stare dzieje. Tomasowi Berdychowi i Radkowi Stepankowi powiedziałem, że w Pucharze Davisa liczy się duch zespołu. Cóż z tego, że David Ferrer wygrał oba mecze w singlu, skoro my zdobyliśmy trzy punkty i pokonaliśmy ich świetną parę deblową. Mówiłem chłopakom, że nawierzchnia, hala i doping kibiców to tylko narzędzie pomocnicze. Muszą tworzyć zespół. Ivo Minar i Lukas Rosol także walczyli, choć ani razu nie wyszli na kort. Przypomniałem Tomasowi i Radkowi, że w 1980 roku też graliśmy półfinał na wyjeździe z Argentyną, finał u siebie w Pradze, a pierwszy mecz w 1981 roku na wyjeździe ze Szwajcarią.  W 2012 roku mieliśmy ten sam układ spotkań, a w lutym 2013 roku gramy  w Genewie ze Szwajcarią. Czy to nie wspaniała pętla czasu?

A propos gry podwójnej: czy uważa pan, że we współczesnym tenisie warto często grać debla, aby przy okazji zostać lepszym singlistą?

W młodości bardzo często grałem debla. Pamiętam turniej w Filadelfii, gdzie dotarłem do półfinału singla i debla. Jak wiadomo, najpierw gra się mecz singla, potem debla. Grałem wtedy w sesji wieczornej, o 19.30 singla, a o 1 w nocy debla. Powiedziałem wówczas dość, bo nawet najlepiej wytrenowany organizm nie jest w stanie tego wytrzymać. Do pewnego poziomu łączenie singla i debla pomaga, ale kiedy wspinasz się na najwyższe partie gór, wówczas bardziej przeszkadza. Każdy musi poznać granicę swoich możliwości i ocenić, kiedy mu to zacznie przeszkadzać. W Pucharze Davisa widać gołym okiem, ilu świetnych singlistów doskonale radzi sobie w deblu. Stepanek jest przykładem, że można łączyć singla z deblem, bo wychwycił właściwe proporcje.

Czy jest coś takiego jak narodowa szkoła w tenisie?

Każda nacja ma swój własny sposób na szkolenie młodzieży. Inaczej przebiega to w USA, Francji, Hiszpanii czy Niemczech. Mój pierwszy trener nauczył mnie podstaw. Potem opiekował się mną inny trener, który pokazał mi, jak korzystać z wiedzy. Nie tylko nauczył mnie, jak zagrać forhend wzdłuż linii, ale kiedy zastosować to zagranie. Mniej czasu poświęcało się technice, bardziej zależało trenerom na powtarzalności uderzeń. Czechosłowacka szkoła tenisa odnosiła wielkie sukcesy w końcówce lat 70. i na początku 80. Jeśli mnie pamięć nie myli, mieliśmy wówczas dziesięciu zawodników w pierwszej setce rankingu. To znakomity wynik, zważywszy, że męski tenis był wówczas zdominowany przez Amerykanów.

Z kim najbardziej lubił pan rywalizować na korcie?

Z moimi najlepszymi przyjaciółmi. Bardzo lubiłem grać z Argentyńczykiem Jose Luisem Clerkiem. Po meczu braliśmy szybki prysznic i kierowaliśmy nasze kroki w stronę pola golfowego. Przepadałem za meczami z Ekwadorczykiem Andresem Gomezem. Bardzo lubiłem grać z Christo van Rensburgiem z RPA. Christo jest jednym z dwóch tenisistów, którzy pokonali w trzech setach Pete'a Samprasa podczas Wimbledonu.

Tak, drugim jest Richard Krajicek.

Zgadza się. Nie musiałem grać z nimi oficjalnych spotkań. Pamiętam mecze w mojej posesji w USA, kiedy spotykaliśmy się towarzysko, aby zagrać dla frajdy, przy kolacji. Te mecze miały większą dramaturgię od spotkań o stawkę. Bawiłem się lepiej, gdy graliśmy na moim korcie, aniżeli wtedy gdy z van Rensburgiem toczyliśmy bitwę na turnieju w Scottsdale. Popisałem się pięknym bekhendem wzdłuż linii, piłka wyszła na minimalny aut i Christo wygrał jedynego gema w tym meczu, ale i tak oszalał ze szczęścia.

Miał pan opinię mruka i tylko bliscy znajomi znają pana kapitalne poczucie humoru...

Brytyjscy dziennikarze do spółki z Amerykanami rozpowszechnili taką opinię. Powiedziałem im, że nie jestem robotem, ale nie mam zamiaru uśmiechać się tylko dlatego, że media chcą, aby Lendl się śmiał.

Nie denerwują pana pytania, co by pan zrobił, gdyby dziś miał wyjść na kort?

Nie, bo wiem, że zostałbym z kortu zmieciony. W tenisie nie sposób porównać dwóch epok. W lekkiej atletyce czy w pływaniu można porównać czasy z lat 80. z dzisiejszymi i wówczas nie ma kłopotu z określeniem poziomu rozwoju dyscypliny. Ale Lendl, nawet w najlepszej formie ze swoich czasów, nie wskórałby dziś nic na korcie, tak bardzo zmienił się sprzęt. Nawierzchnie są szybsze i oglądamy bardziej agresywną grę. Inne są rakiety, naciągi i piłki.

Jak przyjął pan informację o tym, że podniesiono wypłaty tenisistom, którzy odpadli w pierwszej rundzie turnieju głównego Australian Open?

Jestem poirytowany, bo to pochwała minimalizmu i przeciętności. Nie można płacić tak szalonych pieniędzy, a za takie uważam 27 600 dolarów australijskich za I rundę turnieju głównego. Promujmy i nagradzajmy najlepszych, a nie maruderów.

Czy mógłby pan być trenerem tenisistki?

Mam pięć córek. Wystarczy mi tych zajęć z psychologii kobiecej. Trenowanie tenisistki nie byłoby dla mnie wyzwaniem, bo prześwietliłem już dokładnie ten problem.

Nie zapytam, kto wygra singla mężczyzn podczas Australian Open...

Nie odpowiem, choćbyś pytał. Nie obstawiam też u bukmacherów.

Korespondencja z Melbourne

Ivan Lendl

Urodzony w roku 1960 w Ostrawie (wówczas Czechosłowacja), od roku 1992 obywatel USA. Triumfator ośmiu turniejów wielkoszlemowych, nie wygrał tylko Wimbledonu (dwa razy był w finale). Pięciokrotnie wygrywał turniej Masters. W sumie zwyciężył w 94 turniejach ATP. Był liderem światowego rankingu, na korcie zarobił ponad 21 milionów dolarów. Z reprezentacją Czechosłowacji wygrał Puchar Davisa. W latach 80. jego przyjacielem i mentorem był Wojciech Fibak.

Był pan szczęśliwym człowiekiem, bawił się golfem, miał czas dla rodziny i nagle wrócił do tenisa, zaczął współpracę z Andym Murrayem. Dlaczego?

Ivan Lendl:

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Sport
Czy igrzyska staną w ogniu?
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Sport
Witold Bańka i WADA kontra Biały Dom. Trwa wojna na szczytach światowego sportu
Sport
Pomoc przyszła od państwa. Agata Wróbel z rentą specjalną
Sport
Zmarł Andrzej Kraśnicki. Człowiek dialogu, dyplomata sportu
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
SPORT I POLITYKA
Kto wymyślił Andrzeja Dudę w MKOl? Radosław Piesiewicz zabrał głos
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego