Jerzy Janowicz był rewelacją jesiennego turnieju halowego w paryskiej hali Bercy. Media w Polsce obwołały go wielkim talentem. Jaka jest pana opinia na temat jego umiejętności?
Rozumiem ekscytację w Polsce po znakomitym występie Janowicza w Paryżu. To oczywiste, że skoro pokonał Murraya, odbiło się to szerokim echem. Jednak nie potrafię ukryć zdziwienia, że polskie media nazywają Janowicza wielkim odkryciem, skoro wygrał raptem cztery mecze z rzędu w prestiżowym turnieju. To dopiero początek zawodowej kariery, Jerzy musi jeszcze wygrać wiele spotkań, zanim zaczniemy zadawać pytanie, czy stać go na to, aby liderował w światowym rankingu. Nigdy nie widziałem Janowicza na żywo w akcji. Wiem, że pokonał Andy'ego, ale nie obejrzałem ani jednej wymiany z tego meczu. Przyjrzę się bliżej Jerzemu i przeanalizuję jego grę, jeśli Andy znów wpadnie na niego w jakimś turnieju. Poczekajcie spokojnie, aż Janowicz zacznie regularnie wygrywać z najlepszymi na świecie, zwyciężać w turniejach, wówczas będziemy mogli zdobyć się na miarodajną ocenę.
Podczas ubiegłorocznego finału Pucharu Davisa spotkał się pan w Pradze z Janem Kodesem, Pavlem Slożilem, Tomasem Smidem. To była jakby podróż wehikułem czasu, kiedy Radek Stepanek pokonał w decydującym meczu Nicolasa Almagro i Czesi wygrali z Hiszpanią 3:2. Wy kiedyś wygraliście finał z Włochami...
Z kolegami powspominałem stare dzieje. Tomasowi Berdychowi i Radkowi Stepankowi powiedziałem, że w Pucharze Davisa liczy się duch zespołu. Cóż z tego, że David Ferrer wygrał oba mecze w singlu, skoro my zdobyliśmy trzy punkty i pokonaliśmy ich świetną parę deblową. Mówiłem chłopakom, że nawierzchnia, hala i doping kibiców to tylko narzędzie pomocnicze. Muszą tworzyć zespół. Ivo Minar i Lukas Rosol także walczyli, choć ani razu nie wyszli na kort. Przypomniałem Tomasowi i Radkowi, że w 1980 roku też graliśmy półfinał na wyjeździe z Argentyną, finał u siebie w Pradze, a pierwszy mecz w 1981 roku na wyjeździe ze Szwajcarią. W 2012 roku mieliśmy ten sam układ spotkań, a w lutym 2013 roku gramy w Genewie ze Szwajcarią. Czy to nie wspaniała pętla czasu?
A propos gry podwójnej: czy uważa pan, że we współczesnym tenisie warto często grać debla, aby przy okazji zostać lepszym singlistą?
W młodości bardzo często grałem debla. Pamiętam turniej w Filadelfii, gdzie dotarłem do półfinału singla i debla. Jak wiadomo, najpierw gra się mecz singla, potem debla. Grałem wtedy w sesji wieczornej, o 19.30 singla, a o 1 w nocy debla. Powiedziałem wówczas dość, bo nawet najlepiej wytrenowany organizm nie jest w stanie tego wytrzymać. Do pewnego poziomu łączenie singla i debla pomaga, ale kiedy wspinasz się na najwyższe partie gór, wówczas bardziej przeszkadza. Każdy musi poznać granicę swoich możliwości i ocenić, kiedy mu to zacznie przeszkadzać. W Pucharze Davisa widać gołym okiem, ilu świetnych singlistów doskonale radzi sobie w deblu. Stepanek jest przykładem, że można łączyć singla z deblem, bo wychwycił właściwe proporcje.
Czy jest coś takiego jak narodowa szkoła w tenisie?
Każda nacja ma swój własny sposób na szkolenie młodzieży. Inaczej przebiega to w USA, Francji, Hiszpanii czy Niemczech. Mój pierwszy trener nauczył mnie podstaw. Potem opiekował się mną inny trener, który pokazał mi, jak korzystać z wiedzy. Nie tylko nauczył mnie, jak zagrać forhend wzdłuż linii, ale kiedy zastosować to zagranie. Mniej czasu poświęcało się technice, bardziej zależało trenerom na powtarzalności uderzeń. Czechosłowacka szkoła tenisa odnosiła wielkie sukcesy w końcówce lat 70. i na początku 80. Jeśli mnie pamięć nie myli, mieliśmy wówczas dziesięciu zawodników w pierwszej setce rankingu. To znakomity wynik, zważywszy, że męski tenis był wówczas zdominowany przez Amerykanów.
Z kim najbardziej lubił pan rywalizować na korcie?
Z moimi najlepszymi przyjaciółmi. Bardzo lubiłem grać z Argentyńczykiem Jose Luisem Clerkiem. Po meczu braliśmy szybki prysznic i kierowaliśmy nasze kroki w stronę pola golfowego. Przepadałem za meczami z Ekwadorczykiem Andresem Gomezem. Bardzo lubiłem grać z Christo van Rensburgiem z RPA. Christo jest jednym z dwóch tenisistów, którzy pokonali w trzech setach Pete'a Samprasa podczas Wimbledonu.
Tak, drugim jest Richard Krajicek.
Zgadza się. Nie musiałem grać z nimi oficjalnych spotkań. Pamiętam mecze w mojej posesji w USA, kiedy spotykaliśmy się towarzysko, aby zagrać dla frajdy, przy kolacji. Te mecze miały większą dramaturgię od spotkań o stawkę. Bawiłem się lepiej, gdy graliśmy na moim korcie, aniżeli wtedy gdy z van Rensburgiem toczyliśmy bitwę na turnieju w Scottsdale. Popisałem się pięknym bekhendem wzdłuż linii, piłka wyszła na minimalny aut i Christo wygrał jedynego gema w tym meczu, ale i tak oszalał ze szczęścia.
Miał pan opinię mruka i tylko bliscy znajomi znają pana kapitalne poczucie humoru...
Brytyjscy dziennikarze do spółki z Amerykanami rozpowszechnili taką opinię. Powiedziałem im, że nie jestem robotem, ale nie mam zamiaru uśmiechać się tylko dlatego, że media chcą, aby Lendl się śmiał.
Nie denerwują pana pytania, co by pan zrobił, gdyby dziś miał wyjść na kort?
Nie, bo wiem, że zostałbym z kortu zmieciony. W tenisie nie sposób porównać dwóch epok. W lekkiej atletyce czy w pływaniu można porównać czasy z lat 80. z dzisiejszymi i wówczas nie ma kłopotu z określeniem poziomu rozwoju dyscypliny. Ale Lendl, nawet w najlepszej formie ze swoich czasów, nie wskórałby dziś nic na korcie, tak bardzo zmienił się sprzęt. Nawierzchnie są szybsze i oglądamy bardziej agresywną grę. Inne są rakiety, naciągi i piłki.
Jak przyjął pan informację o tym, że podniesiono wypłaty tenisistom, którzy odpadli w pierwszej rundzie turnieju głównego Australian Open?
Jestem poirytowany, bo to pochwała minimalizmu i przeciętności. Nie można płacić tak szalonych pieniędzy, a za takie uważam 27 600 dolarów australijskich za I rundę turnieju głównego. Promujmy i nagradzajmy najlepszych, a nie maruderów.
Czy mógłby pan być trenerem tenisistki?
Mam pięć córek. Wystarczy mi tych zajęć z psychologii kobiecej. Trenowanie tenisistki nie byłoby dla mnie wyzwaniem, bo prześwietliłem już dokładnie ten problem.
Nie zapytam, kto wygra singla mężczyzn podczas Australian Open...
Nie odpowiem, choćbyś pytał. Nie obstawiam też u bukmacherów.
Korespondencja z Melbourne
Ivan Lendl
Urodzony w roku 1960 w Ostrawie (wówczas Czechosłowacja), od roku 1992 obywatel USA. Triumfator ośmiu turniejów wielkoszlemowych, nie wygrał tylko Wimbledonu (dwa razy był w finale). Pięciokrotnie wygrywał turniej Masters. W sumie zwyciężył w 94 turniejach ATP. Był liderem światowego rankingu, na korcie zarobił ponad 21 milionów dolarów. Z reprezentacją Czechosłowacji wygrał Puchar Davisa. W latach 80. jego przyjacielem i mentorem był Wojciech Fibak.