W sobotę w biegu łączonym od początku nie niosły ani nogi ani narty? Czy może to był nagły kryzys?
Głupio mi się drugi raz z rzędu tłumaczyć wyborem nart, tak jak w La Clusaz dwa tygodnie temu. Ale niestety, wybrałam bardzo źle: narty bez smaru, a miałam drugą parę świetnie posmarowaną. Spanikowałam. I musiałam pracować o 50 procent mocniej niż większość dziewczyn. Jestem mocna w klasyku, ale nie aż tak. Próbując im dorównać nieziemsko się umęczyłam. Numer startowy ściągnęłam, gdy dobiegłam do miejsca, w którym stał mój trener. Zapytałam: – Czy mogę? Byłam tak padnięta, że po prostu nie wyobrażałam sobie przebiegnięcia jeszcze 7,5 km łyżwą.
Ale przecież nie tylko przez smarowanie ten bieg się nie udał.
Oczywiście. Jestem teraz zmęczona treningami, a Soczi to takie miejsce, które nie wybacza niedociągnięć. Jak coś nie zagra, wszystko się wali. Rosjanie mnie uprzedzali, ale im nie wierzyłam. Czas uwierzyć. Przykro mi. Mam nadzieję, że się z tego wygrzebiemy jak najszybciej. Fizycznie i psychicznie. Tak to jest, jak się startuje we wszystkich Pucharach Świata i niektóre bierze z rozpędu. Marit Bjoergen wraca sobie do Oslo i tam trenuje. A ja wrócę do Kasiny i co mam tam robić? Trenażer ciągnąć, krosy biegać? To już wolę pobiegać po trasie pucharowej. A jak startujesz wszędzie, to prawdopodobieństwo, że dupę obijesz ze dwa czy trzy razy, rośnie. Jak z jazdą samochodem. Jeździsz wszędzie, to i ryzyko rośnie, że auto przytrzesz. Może i dobrze. Trochę pokory się przyda.