Rz: Po tym, co się stało w Londynie jeszcze jest motywacja do ciężkiej pracy?
Marcin Dołęga
: To, czy motywacja jest, okaże się dopiero w tym sezonie. Na pewno czeka mnie ciężkie zadanie, bo to, co się stało w Londynie zostanie w głowie do końca życia. Są takie dni, w których do tego wracam, nie udało się wszystkiego wyrzucić z pamięci. W tym sezonie są mistrzostwa Europy i pół roku później mistrzostwa świata. Chciałbym wystartować w obu imprezach, ale decyzję o tym podejmę dopiero po ogłoszeniu list wyników. Muszę zobaczyć, czy jest szansa na walkę o medal. Nie zamierzam rozmieniać się na drobne, ale życie mnie zmusiło do tego, żebym o tych zawodach też myślał. Na pewno byłoby inaczej, gdyby po nieudanym starcie w igrzyskach nie zabrano mi stypendium, a nie ukrywam, że ciężary to też jest mój zawód. Mam rodzinę i muszę ją utrzymać.
Czy pan już wie, co się stało w Londynie?
Długo mi zajęło pogodzenie się z tym. Na sto procent tego nie powiem, ale po rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że po prostu poczułem się zbyt pewny siebie. Wchodząc na salę rozgrzewkową nie miałem godnych siebie rywali i przegrałem z samym sobą. Wynik, który dał złoty medal, 412 kg, to dla mnie był śmiech. Dwa tygodnie przed wyjazdem do Londynu z łatwością uzyskiwałem wynik 430 kg. Miałem ogromną szansę i jej nie wykorzystałem.