Reklama
Rozwiń

Szczęście do ludzi

Mistrz świata Kamil Stoch o cenie złotego medalu, małżeństwie, wierze i długim czekaniu na sukcesy

Publikacja: 01.03.2013 23:48

Szczęście do ludzi

Foto: ROL

Oglądał pan już swoje konkursowe skoki?

Kamil Stoch:

Tak, po powrocie do hotelu. Ładne były. A powrót wyglądał tak, że koledzy wnieśli mnie na krześle do jadalni, śpiewaliśmy „Polska, biało-czerwoni". Dla takich chwil warto żyć, pracować, marzyć. Obudziłem się potem w środku nocy i do rana już tylko patrzyłem w sufit. Zastanawiałem się, czy to się wszystko zdarzyło naprawdę, czy to nie był sen. Ale zobaczyłem, że obok na szafce leżą kartki z kontroli antydopingowej, i uwierzyłem. Choć akurat ten konkurs rzeczywiście był jak sen. Czekałem na to wiele lat, wszystko ułożyło się idealnie.

Dzwonił prezydent?

Tak, najpierw pani sekretarka. Mówi: – Łączę z panem prezydentem. – Z kim? – Z prezydentem.  – Aha. Niech pani sobie jaj nie robi. Kim pani właściwie jest? – Sekretarką prezydenta. – Tak, tak, na pewno. Ale w końcu usłyszałem głos prezydenta i mnie od razu wyprostowało. A esemesów przyszło więcej niż w Boże Narodzenie. Dopiero się przez nie przekopuję.

Jaka była cena tego złota?

Ogromna, nasze życie jednak nie przypomina zwykłego. Musimy rodziny narażać na ciągłą rozłąkę, nie mając pewności, że coś dostaniemy w zamian. Tak jak w ostatnią sobotę: tyle pracy włożyłem w przygotowania, forma była, a zostałem na średniej skoczni bez medalu. Ale potrafiłem sobie powiedzieć, że ten wysiłek nie może pójść na marne. I obiecałem sobie, że jeśli się pojawi szansa na dużej skoczni, to ją wykorzystam.

Rodzina i wiara są podstawą wszystkiego. Tak zostałem  wychowany

Mało tego, powiedział pan to głośno, pierwszy raz w karierze.

Nauczyłem się mówić odważnie o celach, bo pomyślałem, że jak tego nie robię, to może moja podświadomość odbiera to tak, że ten cel tak naprawdę nie jest ważny. Moje życie i kariera to ciągła nauka. Między innymi – nauka podnoszenia się z upadków. Coraz lepiej potrafię się po nich zbierać, ale mam też wokół siebie ludzi, którzy mi w tym pomagają.

A surowych lekcji miał pan w karierze pod dostatkiem.

Na pewno było ich o wiele więcej niż sukcesów. Najsurowszą był chyba początek obecnego sezonu. Nic nam nie szło. Po zmianie przepisów o kombinezonach nie miałem ani dobrego sprzętu, ani dobrych skoków. Czułem się, jakbym zaczynał od zera. Niby miałem jakąś tam bazę po letnich startach, ale latem też nie skakałem dobrze. Tych właściwych skoków musiałem szukać w pamięci. Były głęboko zakopane, ale je odszukałem w porę. To był mój największy kryzys w ostatnich latach.

Zdarzały się w tych kryzysach takie momenty, że myślał pan, by wszystko rzucić, jak Adam Małysz, gdy chciał kiedyś wracać do układania dachów?

Miewałem takie przebłyski. Ale potem przychodziło otrzeźwienie: co niby innego miałbym robić?

Adam w pewnym momencie wystrzelił do wielkiej kariery. Pana droga jest inna: powoli, bez takich wielkich wzlotów – aż do tego konkursu na dużej skoczni w Predazzo.

Widać musiałem dojrzeć do sukcesów. Zapracować na nie. Mój tata mi zawsze powtarzał, że muszę sto razy przegrać, żeby raz wygrać. I wreszcie mam ten swój raz. Cieszę się, że złoto przyszło w takim konkursie. Nie jakimś loteryjnym, jednoseryjnym, tylko sprawiedliwym, na najwyższym poziomie.

Bardzo pan ostatnio dojrzał.

Dzięki ludziom, których spotykam. Zawsze miałem do nich wielkie szczęście. Nauczyłem się też mierzyć siły na zamiary. Wiadomo, zawsze chciałbym wygrywać. Ale nie zawsze się da. Wtedy więc skupiam się na zadaniu, które mam do wykonania, i godzę się z tym, że miejsce w czołowej piętnastce to wszystko, na co mnie w tym dniu stać. Inaczej zamęczyłbym się psychicznie.

Małżeństwo też pana zmieniło?

Bardzo. Ewa daje mi wiele spokoju. Samo to, że ze mną jest, uważam za swój sukces. Wzięliśmy ślub w 2010 roku, małżeństwo mnie uskrzydliło. I dało mi do myślenia, bo zobaczyłem sport z innej perspektywy. Dostałem szansę spełniania się w innej roli niż tylko sportowca. Zrozumiałem, że małżeństwo wymaga poświęceń, że nie pozwoli, by sport miał wyłączność. W mojej wierze – katolickiej, rodzina jest podstawą wszystkiego. Ostoją. Tak zostałem wychowany, dziękuję Bogu również za te trudne chwile, bo wiem, że pokazuje mi drogę na przyszłość. Staram się chodzić do kościoła również wtedy, gdy jesteśmy gdzieś na zawodach. Tutaj, w Predazzo, też.

Uważa się pan za dobrego męża?

Tak mi się wydaje. Lubię patrzeć, jak Ewa się realizuje i to jej daje szczęście. Wciągam się w jej pasje: fotografowanie, sztukę. Podczas sesji fotograficznych robię za „przynieś, podaj" i sprawia mi to przyjemność. Każdą wolną chwilę staram się poświęcać rodzinie. Ewa jest też wielką miłośniczką sztuk walki, sama kiedyś trenowała judo, lubi MMA i trochę mnie tym zaraziła. Próbujemy od dawna wybrać się na jakąś galę, ale przez moje obowiązki się nie udaje.

O dzieciach jeszcze nie myślimy, bo wolałbym, żeby dziecko miało ojca na co dzień, a nie tylko oglądało go w telewizji. Zobaczymy, ile lat skakania jeszcze przede mną. Zresztą, nie wszystko da się zaplanować, niech się dzieje, co chce.

Jest z pana w domu pożytek?

Nie ugotuję, ale chętnie sprzątam i robię inne przydomowe rzeczy. Z przyjemnością. Może dlatego, że robię to tak rzadko. W wolnych chwilach czytam książki, lubię dobry film. Ale staram się dobierać je tak, żeby oprócz przyjemności dały mi też spokój. Ostatnio czytałem fantastykę – „Pana lodowego ogrodu" Jarosława Grzędowicza. Autor z niesamowitą wyobraźnią.  A moja nowa pasja to szybowce. Latałem już dwa razy, w Jeleniej Górze, chciałbym zrobić kurs. Może uda się na wiosnę. Simon Ammann i Thomas Morgenstern mają licencje pilotów, ale oni latają samolotami, a mnie bardziej kuszą szybowce.

A dlaczego wybrał pan kiedyś akurat skoki?

U mnie w Zębie narty to był chleb powszedni. Tak się jakoś złożyło, że mnie najbardziej ciągnęło do skakania. Najpierw sami usypywaliśmy sobie z kolegami progi, potem nasi rodzice – widząc, że jest spora grupa, która bawi się w skoki – skrzyknęli się i stworzyli dla nas klub LKS Ząb. Pomagał m.in. trener Zbyszek Klimowski, który do dziś jest ze mną w kadrze. To były czasy, gdy w polskich skokach jeszcze wszystkiego brakowało, bez zaangażowania rodziców nic by się nie udało. Dopiero Adam swoimi sukcesami zapracował na dostatek i dobre warunki dla następców.

Kogo pan naśladował na skoczniach?

Na początku nikogo. Dopiero potem, w gimnazjum, miałem swoich bohaterów. Andiego Goldbergera, Dietera Thomę, Kazuyoshiego Funakiego. I bardzo mi imponował młody Primoż Peterka. Z Dieterem Thomą spotykamy się często pod skocznią, staram się zamienić z nim kilka słów. Podczas Turnieju Czterech Skoczni pocieszał mnie, żebym się nie przejmował niepowodzeniami, bo los mi wszystko wynagrodzi w Predazzo.

I teraz musi się pan przygotowywać do ataku Stochomanii. Życie się trochę zmieni.

Już się miało zmienić po pierwszych zwycięstwach w Pucharze Świata, a nie poczułem tego. Medal położę na półkę, bo nie mam teraz w mieszkaniu specjalnego miejsca na trofea. Takie było w domu rodzinnym, a teraz mieszkanie w Krakowie tylko wynajmuję. Dopiero uzbroiliśmy działkę pod dom w Zębie.

Pana pokolenie jest zupełnie inne niż to, z którego był Małysz, o wcześniejszych czasach nie wspominając. Adam w biegu, już po pierwszych sukcesach, uczył się języków, w biegu uczył się żyć z mediami i sponsorami, zrobił maturę już jako dojrzały człowiek. Wy znacie języki, skończyliście uczelnie.

Takie czasy nastały. Każdy młody człowiek zdaje sobie sprawę, że bez wykształcenia nie ma czego szukać. Wszyscy w kadrze są po maturze, wszyscy zaczęli jakieś szkoły wyższe. Ja od października jestem magistrem. Rodzice bardzo mnie pilnowali, jeśli chodzi o naukę. Nigdy nie byłem typem kujona, trzeba mnie było biczem pędzić do książek, ale po wielu trudnych chwilach w końcu się udało.

Po tym złotym medalu apetyt rośnie? Przez Predazzo do Soczi?

Nie chcę o tym na razie myśleć, niczego nie obiecuję. Skupiam się na sobotnim konkursie drużynowym. Jesteśmy kandydatami do miejsca na podium. Gdy każdy z nas zrobi to, co potrafi, to może być przyjemnie. Mam nadzieję, że mój medal będzie zachętą nie tylko dla mnie, ale dla całej naszej grupy, a może i dla następnego pokolenia.

Któryś z rywali panu szczególnie ładnie pogratulował tego mistrzostwa?

Wszyscy. To mnie zaskoczyło. Może dlatego, że i ja staram się zawsze gratulować zwycięzcom. Bo szacunek jest najważniejszy.

W sobotę w Predazzo konkurs drużynowy

Tytułu zdobytego dwa lata temu w Oslo bronią Austriacy. Wtedy zdominowali mistrzostwa świata i zdobyli wszystkie złote medale: Thomas Morgenstern na małej skoczni, Gregor Schlierenzauer na dużej, a drużyna (oprócz nich Martin Koch i Andreas Kofler) wygrała oba konkursy drużynowe. Teraz też są faworytami, ale już nie tak zdecydowanymi. W Predazzo jeszcze żaden z nich nie wygrał, a świetnie skaczą Norwegowie (Anders Bardal, Anders Jacobsen), Słoweńcy (Peter Prevc) i Polacy. Trener Łukasz Kruczek wystawi w sobotę skład (w kolejności skoków): Maciej Kot, Piotr Żyła, Dawid Kubacki, Kamil Stoch. Transmisja w TVP 1 i Eurosporcie, 16.30

— mjr

Oglądał pan już swoje konkursowe skoki?

Kamil Stoch:

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku