Znajomi mówią na niego Big Sascha – Duży Sasza. On sam powtarza, że zależnie od potrzeb jest terapeutą, trenerem, chłopcem na posyłki, ochroniarzem, powiernikiem i doradcą. Sporo tego, ale to wszystko prawda. Jak Serena odpadała w pierwszej rundzie Roland Garros 2012, to nie pobiegła po meczu do psychoterapeuty, siostry, agenta czy rodziców. Poszła do swej grupy wsparcia, powiedziała, żeby jechali innym autem. Ona wsiadła na tylne siedzenie tylko z Saszą i wtedy pozwoliła, żeby wreszcie popłynęły łzy.
– Jest kimś znacznie ważniejszym niż jakiś chłopak, z którym ćwiczę odbicia. Poza rodzicami, to najważniejsza osoba w teamie. To mój starszy brat. On jest w rodzinie – powiedziała kiedyś Serena. Sasza, jak to słyszy, to się rumieni.
Był obecny przy siedmiu z 15 jej tytułów wielkoszlemowych, przy złotych medalach olimpijskich w Londynie, towarzyszył jej powrotowi na pierwsze miejsce rankingu WTA, był też przy niej w szpitalu, gdy miała zakrzep krwi, gdy wpadała w sportowe dołki i z trudem z nich wychodziła.
Linia między pracodawcą i pracownikiem zatarła się już dawno. – To naszą relację uczyniło trwalszą, ale także znacznie trudniejszą, bo teraz jej sukcesy to także moja osobista sprawa – mówi Bajin.
Jak większość podobnych mu tenisowych chłopaków do wynajęcia, kiedyś miał własne ambicje. Urodził się 28 lat temu w Serbii, dorastał przez większość życia w Monachium. Obiecujący junior, potem młodzieniec, którego pierwsze próby zawodowe wyniosły na 1149. miejsce rankingu ATP w 2007 roku. Więcej nie osiągnął. Motywację stracił po nagłej śmierci ojca, w wypadku samochodowym.