Diva na kocich łbach

Fabian Cancellara nie uzdrowi tego sportu, ale jeździ fantastycznie.

Publikacja: 13.04.2013 23:50

Fabian Cancellara, mistrz jazdy na czas: – Jak każdy Szwajcar, znam się na zegarku i jak każdy Szwaj

Fabian Cancellara, mistrz jazdy na czas: – Jak każdy Szwajcar, znam się na zegarku i jak każdy Szwajcar, jestem bardzo uparty

Foto: EPA

Nazywają czasami Szwajcara rugbystą na rowerze, bo wiezie górę mięśni i wie, jak z nich zrobić użytek. Potrafi zaatakować, nie wstając z roweru, rozwijać średnie szybkości niedostępne dla innych, jedzie, jakby miał tempomat. Rywale oskarżali go swego czasu na poważnie o to, że w rowerze zamontował silnik, ktoś słyszał dziwny dźwięk. – Sprawdzajcie, silnik jest we mnie – odpowiadał.

Pcha się wszędzie tam, gdzie jest trudno, a najlepiej też zimno i gdzie można zdobyć rozgłos. Wojny mniej go interesują od bitew. Wygrywał i dłuższe, etapowe wyścigi, ale legendę budował tam, gdzie się wszystko rozstrzygało w jeden dzień. Nieważne, czy trzeba było walczyć samotnie, jak wtedy, gdy zdobywał pięć złotych medali mistrzostw świata i igrzysk w jeździe na czas albo wygrywał prologi Tour de France, czy rozpychać się ramię w ramię na wąskich drogach, w kurzu, po bruku, czasem bez wsparcia kolegów z drużyny, którzy pogubili się na trasie.

Stuletnia tortura

Latem poluje na zwycięstwa w prologach i żółte koszulki. Nikt częściej od niego nie był liderem Tour de France, nie wygrywając całego wyścigu. Jesienią zbiera medale, nikt nie ma więcej złotych w jeździe na czas. Wiosną wybiera pomniki: te klasyczne wyścigi z piekła rodem, w których w marcu i kwietniu walczy się o sławę. Najpierw Mediolan–San Remo, najdłuższy, zaskakiwany nawrotami zimy, i tylko pozornie dla sprinterów. Cancellara mówi o nim, że jest jak butelka szampana: „Wstrząśnij. Potem wstrząśnij jeszcze mocniej, i dopiero otwieraj".

Potem Dookoła Flandrii, stulatek torturujący kolarzy zawsze w 14. niedzielę roku, stromymi brukowanymi podjazdami, prowadzący przez ziemie, na których kiedyś było tak biednie, że pracy trzeba było szukać w bogatej Francji i dojeżdżać codziennie na rowerze. I wreszcie Paryż–Roubaix, w kurzu albo błocie, po kocich łbach pamiętających jeszcze jak armie Napoleona ciągnęły tamtędy armaty.

Domniemanie winy

To właśnie tamtędy tydzień temu, pierwszej wiosny po upadku Lance'a Armstronga i w środku walki o nowe kolarstwo, 32-letni Fabian Cancellara dojechał po tytuł najwybitniejszego współczesnego specjalisty od klasycznych wyścigów. W nietypowy jak na siebie sposób, bo odkładając rozstrzygnięcie do finałowego sprintu na welodromie w Roubaix. Zawsze wolał uciekać na trasie, bo wprawdzie tempomat ma, ale silnik – mało zrywny, choć nie do zajechania.

Przegrywał już na finiszach dwa razy Mediolan–San Remo, również tegoroczny i Dookoła Flandrii 2011. A tym razem wygrał finałowy pojedynek z Sepem Vanmarcke, trzeci raz zdobył kawałek bruku wręczany zwycięzcom. Tom Boonen zdobywał go cztery razy, częściej też wygrywał Dookoła Flandrii, ale Belg nigdy nie zwyciężał w Mediolan–San Remo (Cancellara raz, w 2008). Nie wspominając o tym, że Boonen już trzy razy wpadał podczas kontroli, za każdym razem na kokainie. A Cancellara jest jedną z niewielu gwiazd ostatnich lat, której nigdy nie złapano. Nikt się dziś nie odważy powiedzieć, że gwiazdą na sto procent czystą, dla kolarzy obowiązuje domniemanie winy.

Nawet Szwajcarzy, którzy go wybrali swoim sportowcem roku, gdy im przywiózł olimpijskie złoto z Pekinu, nie zamierzają z Fabiana robić symbolu odnowy. Podziwiając go, zostawiają nawias na wątpliwości, od których nie ucieknie ktoś, kto miał za trenera m.in. Luigiego Cecchiniego (udowodniono mu bliską znajomość z Eufemiano Fuentesem), a za szefów m.in. Bjarne Riisa i Johana Bruyneela. „Oglądanie kolarstwa jest jak jedzenie kiełbasy: albo ktoś lubi, albo nie. I nawet jak lubi, to niekoniecznie musi chcieć wiedzieć, jak się kiełbasę robi" – pisał niedawno w imieniu wielu Szwajcarów Christof Gertsch z „Neue Zuercher Zeitung", który za Cancellarą jeździ po świecie od lat.

Opisywał już i wspomniany donos na silnik w ramie roweru Fabiana, i przecieki z belgijskiego dziennika o grupie kolarzy złapanych podczas dodatkowych testów próbek z Tour de France 2008, i sprawę kolarza, który w aktach doktora Fuentesa ukrywa się pod kodem „Clasicomano (Luigi)". Za każdym razem kończyło się na plotkach, Fabian jedzie dalej.

Szukanie siebie

Jest w Szwajcarii lubiany, choćby za to, że choć bardzo znany, bardzo bogaty (jego interesy prowadzi Ringier, czyli wydawca „Blicka", szwajcarskiego „Bilda"), dojrzały ojciec rodziny z dwójką córek, Giulianą i Eliną, to jednak wciąż potrafi się sportem bawić, stroić dla żartu w szaty króla, gdy sponsor poprosi, opijać sukcesy, kończąc świętowanie nocnym wpisem na Twitterze: „Finito la benzina". Brakuje Szwajcarom tego w Rogerze Federerze, który zaczął żyć w szczelnym kokonie i coraz bardziej się przejmuje tym, czy mu korona nie spadnie.

Fabian, syn włoskich emigrantów, wychowany pod Bernem, też ma swoje humory. Musi mieć wszystko dopracowane od A do Z i tego samego wymaga od pomocników. Mówi o sobie półżartem: „Jestem diwą, i zawsze będę", a sukcesy w czasówkach tłumaczy: „Jak każdy Szwajcar znam się na zegarku, ale też jak każdy Szwajcar jestem uparty. Bardzo uparty".

Jeśli coś postanowi, nie ma odwrotu. Nie chce w tym roku startować w Tour de France, bo wyliczył sobie, że nie będzie okazji do założenia żółtej koszulki. Nie chce też jechać w Giro, wszystkie siły zostawia na mistrzostwa świata we Florencji, choć w jego zespole RadioShack-Leopard mieli na ten temat inne zdanie. Gniewali się też, gdy w 2012 zakończył jazdę już po igrzyskach w Londynie. A on poczuł, że potrzebuje spokoju, by odnaleźć siebie.

Poślizg na bidonie

Często o tym odnajdywaniu siebie mówi, ale tym razem czuł się wyjątkowo przytłoczony. Od jesieni 2010 czekał na zwycięstwo w ważnym wyścigu. Rok 2011 stracił, nie mogąc się odnaleźć po przenosinach z Saxo-Banku do obecnej grupy. W 2012 roku jechał po zwycięstwo w wyścigu Dookoła Flandrii, gdy poślizgnął się na bidonie i złamał obojczyk w czterech miejscach. Wyleczył się na Tour, nosił żółtą koszulkę, pojechał potem na igrzyska do Londynu bronić złota w czasówce, i znowu cios – uderzył w barierki, znów obojczykiem.

Dziś wie, jaki błąd popełnił. Za bardzo się rozkojarzył, tak mu się dobrze układało. Był w wielkiej formie, żona Stefanie wkrótce miała urodzić Elinę, on wziął ze sobą do Flandrii smoczek z napisem „Daddy is the best". Miał go wyjąć na mecie, oczywiście jako zwycięzca. Potem sobie wyobrażał, jak w Londynie 1 sierpnia, w dniu narodowego święta Szwajcarów, pojedzie po złoto. A wył tam z bólu, to był w ogóle koszmarny czas, bo wcześniej córeczka z wysoką temperaturą trafiła do szpitala. Powiedział: dość. Pora przestać myśleć o wygrywaniu, tylko zacząć wygrywać. Nabrać dystansu. Nauczyć się wreszcie roli faworyta, robić swoje. Jak tej wiosny. Niech ludzie  myślą, co chcą.

Sport
Kodeks dobrych praktyk. „Wysokość wsparcia będzie przedmiotem dyskusji"
Sport
Wybitni sportowcy wyróżnieni nagrodami Herosi WP 2025
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium