Nazywają czasami Szwajcara rugbystą na rowerze, bo wiezie górę mięśni i wie, jak z nich zrobić użytek. Potrafi zaatakować, nie wstając z roweru, rozwijać średnie szybkości niedostępne dla innych, jedzie, jakby miał tempomat. Rywale oskarżali go swego czasu na poważnie o to, że w rowerze zamontował silnik, ktoś słyszał dziwny dźwięk. – Sprawdzajcie, silnik jest we mnie – odpowiadał.
Pcha się wszędzie tam, gdzie jest trudno, a najlepiej też zimno i gdzie można zdobyć rozgłos. Wojny mniej go interesują od bitew. Wygrywał i dłuższe, etapowe wyścigi, ale legendę budował tam, gdzie się wszystko rozstrzygało w jeden dzień. Nieważne, czy trzeba było walczyć samotnie, jak wtedy, gdy zdobywał pięć złotych medali mistrzostw świata i igrzysk w jeździe na czas albo wygrywał prologi Tour de France, czy rozpychać się ramię w ramię na wąskich drogach, w kurzu, po bruku, czasem bez wsparcia kolegów z drużyny, którzy pogubili się na trasie.
Stuletnia tortura
Latem poluje na zwycięstwa w prologach i żółte koszulki. Nikt częściej od niego nie był liderem Tour de France, nie wygrywając całego wyścigu. Jesienią zbiera medale, nikt nie ma więcej złotych w jeździe na czas. Wiosną wybiera pomniki: te klasyczne wyścigi z piekła rodem, w których w marcu i kwietniu walczy się o sławę. Najpierw Mediolan–San Remo, najdłuższy, zaskakiwany nawrotami zimy, i tylko pozornie dla sprinterów. Cancellara mówi o nim, że jest jak butelka szampana: „Wstrząśnij. Potem wstrząśnij jeszcze mocniej, i dopiero otwieraj".
Potem Dookoła Flandrii, stulatek torturujący kolarzy zawsze w 14. niedzielę roku, stromymi brukowanymi podjazdami, prowadzący przez ziemie, na których kiedyś było tak biednie, że pracy trzeba było szukać w bogatej Francji i dojeżdżać codziennie na rowerze. I wreszcie Paryż–Roubaix, w kurzu albo błocie, po kocich łbach pamiętających jeszcze jak armie Napoleona ciągnęły tamtędy armaty.
Domniemanie winy
To właśnie tamtędy tydzień temu, pierwszej wiosny po upadku Lance'a Armstronga i w środku walki o nowe kolarstwo, 32-letni Fabian Cancellara dojechał po tytuł najwybitniejszego współczesnego specjalisty od klasycznych wyścigów. W nietypowy jak na siebie sposób, bo odkładając rozstrzygnięcie do finałowego sprintu na welodromie w Roubaix. Zawsze wolał uciekać na trasie, bo wprawdzie tempomat ma, ale silnik – mało zrywny, choć nie do zajechania.