Może trudno w to dziś uwierzyć, ale zanim było calcio, było Giro. Benito Mussolini się o tym boleśnie przekonał, gdy wydał fortunę na przygotowanie mistrzostw świata 1934, a na pierwszych meczach bywało pustawo, bo kibice stali wzdłuż dróg, oglądając wyścig rozgrywany w tym samym czasie co mundial.
Giro, włoska namiętność, urodziło się jak Tour de France, z pomysłu na podniesienie sprzedaży gazety, stąd koszulka lidera jest różowa jak strony „Gazzetta dello Sport". Nigdy nie urosło bardziej niż Tour, nie jest pod takim ostrzałem kamer, nie wpływa tak bardzo na zarobki gwiazd, ale ma swój wyjątkowy urok.
Jest bardziej nieprzewidywalne niż Tour, nawet wspinać się tu trzeba bardziej agresywnie niż podczas Wielkiej Pętli. Ma też Giro swoje szalone etapy po bardzo wąskich drogach, czasem z byle jaką nawierzchnią, przez miejsca, w które trudno dotrzeć z zapasowym kołem, a czasem trzeba tu było jechać i po śniegu, bo to pierwszy wielki tour sezonu i późnowiosenna pogoda zaskakiwała w górach. Bradley Wiggins nazywa ten objazd po Włoszech rzezią.
Wiggins, najlepszy kolarz poprzedniego sezonu, zwycięzca Tour de France i złoty medalista olimpijski, w tym roku wziął na cel właśnie Giro. Już jako sir Wiggo, już bez słynnych bokobrodów, chce zdobyć tytuł w wyścigu, w którym do tej pory niczego wielkiego nie pokazał (choć różową koszulkę nosił po wygraniu inauguracyjnej czasówki w 2010). Przyznaje, że czasami się zastanawia, dlaczego wybrał „akurat ten cholerny wyścig". A kibice kolarstwa zastanawiają się, dlaczego bukmacherzy uparli się widzieć akurat w nim głównego faworyta.
Wiggins będzie torturowany na każdym ostrzejszym podjeździe przez rywali z Vincenzo Nibalim na czele, a nie może tym razem liczyć na swojego szerpę Chrisa Froome, który skupia się na Tourze. I już nie ma zamiaru być szerpą, ale nadal nie mogą z Wigginsem ustalić, kto w TdF będzie liderem zespołu Sky.