Żyła dla "Rz": Chciałbym umieć odmawiać

Rozmowa „Rz" | Piotr Żyła o popularności, nowym życiu po sukcesie i późno odkrytej miłości do skoków.

Aktualizacja: 06.05.2013 11:04 Publikacja: 06.05.2013 00:59

Piotr Żyła, najweselsza twarz polskich skoków narciarskich

Piotr Żyła, najweselsza twarz polskich skoków narciarskich

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Płakał pan kiedykolwiek?

Piotr Żyła: Na filmach płaczę. Tylko dawno już nie miałem czasu na filmy. A tak w życiu? Wzruszam się, ale żeby do łez... Rzadko. Tak dawno, że nie pamiętam.

Dyżurny wesołek kraju chyba też czasami musi mieć wolne?

Ale wolne od czego, od bycia sobą? Ja nie udaję wesołka. Tak samo rozmawiam z żoną, z kolegami, z mediami. Nie umiem nie mówić gwarą, nie umiem się inaczej śmiać, nie zastanawiałem się nigdy, czy to się ludziom spodoba, czy nie. Nie planowałem, że zacznę dokazywać do kamer, mówić „garbik, fajeczka", śmiać się i tak zdobędę popularność. Nie zabiegałem o nią. Sama przyszła, nawet nie wiem kiedy. Stronę na Facebooku tak naprawdę założyła żona, dopiero potem ja się wciągnąłem, i poszło. Jak ją polubiło pierwsze tysiąc osób, cieszyłem się, że ludzie akceptują mnie takiego, jakim jestem. Jak doszedłem do pięciu tysięcy fanów, to byłem pewien, że będzie ich już tylko ubywać.

Nie wymarzyłem sobie medalu i wygranej w Oslo, bo od dawna nie żyję marzeniami. Żyję tu i teraz

A teraz jest ich ponad pół miliona.

Szaleństwo.

Mówił pan niedawno: zaczynam być tą popularnością przerażony. Dalej straszy?

Mówiłem to podczas mistrzostw Polski, u mnie w Wiśle. Tuż przed Wielkanocą, niedługo po sezonie, po medalu w Predazzo, pucharowym zwycięstwie w Oslo, podium w Planicy. Tam, w Wiśle, było kompletne szaleństwo. Wywiady, zdjęcia, autografy, niemilknący telefon. Zmobilizowałem się, ale gdyby był jeszcze jeden dzień zawodów, to już chyba bym się nie ogarnął. Straciłem podgląd na rzeczywistość, nie wiedziałem, co się dzieje. Na szczęście potem przyszły spokojniejsze dni, wyskoczyłem z tego tunelu. Zacząłem sobie jakoś organizować nowe życie.

Czekaliśmy na następcę Adama Małysza, a dostaliśmy od razu dwóch: Kamil Stoch od wielkich sukcesów i Piotr Żyła od swojskich klimatów z Wisły. Jeden ułożony, drugi szalony. Każdy chce mieć teraz trochę Żyły dla siebie?

Sponsorzy, producenci talk-show, organizatorzy maratonów, rajdów, dyrektorzy szkół, uczelnie. O tych, co mnie próbują wyciągnąć na piwko, nawet nie wspominam. Daję radę, grunt to robić swoje i się bawić. Ale dobrze, że już wracamy do treningów, wtedy łatwiej odmawiać. Bo ja w odmawianiu jestem fatalny. Tak bardzo, że teraz już w moim imieniu odmawia żona. Została moją menedżerką, jest nią od tych wspomnianych mistrzostw Polski. Tyle wtedy ludziom naobiecywałem, że ledwo potem wyszedłem na prostą. Teraz ona odbiera telefony, przesiewa propozycje. Gdybym się na wszystko zgodził, nie miałbym czasu skakać. A jestem sportowcem, nie showmanem, trening to mój świat, tam wolę spędzać czas.

Nie ma pan wrażenia, że jest teraz wokół pana również wielu takich, którzy pana spontaniczności i dobrej energii nadużywają? Podstawi się mikrofon, niech Żyła powie coś śmiesznego. Nowy miś z Krupówek.

Nawet nie miś, tylko małpka. Potrzebna, żeby coś wypromować. Tak, widzę takich wokół siebie. Widzę też takich, którzy mnie traktują jako okazję do darmowej reklamy siebie albo swoich firm. Ale to przecież normalne. Po prostu muszę się w końcu nauczyć odmawiać.

Dziś jest wesoło, ale gdy trzy lata temu wylatywał pan z kadry, nie było panu do śmiechu.

To była moja wina. Trenowałem od małego i odkąd pamiętam, byłem w kadrze. Wpadłem w monotonię, nudę, doszło do tego, że ćwiczyłem, bo trener tak wymagał, a nie dlatego, że czułem potrzebę. Szedłem na trening z niechęcią, skoki straciły urok. I dopiero gdy wyleciałem z kadry, zrozumiałem, że to był mój świat, że chcę to robić. Nie dlatego, że inaczej nie utrzymam siebie albo rodziny. Poradziłbym sobie bez skoków, zresztą wtedy od razu poszedłem do pracy. U rodziców, którzy prowadzą pensjonat w Ustroniu. Byłem tam człowiekiem do wszystkiego. Całkiem na poważnie wyobrażałem sobie życie poza skocznią. Zacząłem sport traktować w inny sposób: nie potrzebuję skoków jako zawodu. Potrzebuję skoków jako czystej przyjemności. Potrzebuję ich dla siebie, a nie dla innych ludzi. I nie dla sukcesów. Jeśli będą sukcesy, super. Jeśli razem z tymi sukcesami przyjdą pieniądze, idealnie. Ale nic na siłę. Wcześniej nie umiałem docenić tego, że mam np. stypendium. Teraz doceniam.

W powrocie do kadry pomógł panu Adam Małysz.

Moja żona jest kuzynką Adama, chodziłem do tych samych szkół co Adam, zaczynałem na tych samych skoczniach w Wiśle, u tego samego trenera, w tym samym klubie, ale poznaliśmy się dobrze dopiero, kiedy trafiłem do kadry. Adam zawsze dużo mi pomagał, doradzał. A wtedy, gdy przestałem być kadrowiczem, załatwił dla mnie sprzęt i gdy trener Jan Szturc gdzieś wyjeżdżał, to Adam brał mnie na treningi swojego teamu, z Hannu Lepistoe i Robertem Mateją. Od Adama nauczyłem się przede wszystkim jednej, najprostszej rzeczy. On to zawsze powtarzał, a ja początkowo nie rozumiałem, o co mu chodzi: że trzeba robić swoje. To pomaga we wszystkim. W zapanowaniu nad tym dzisiejszym wybuchem popularności też. Bo cały czas pamiętam, że moje są skoki, a reszta nie jest moja. Nie będę gwiazdą, nie będę w kabarecie, bo to nie jest moje. Będę skakać i się tym cieszyć.

Przypuszczał pan kiedykolwiek, że przyjdzie taki marzec jak w tym roku: medal mistrzostw świata z drużyną, zwycięstwo w Oslo, podium w Planicy?

Ja już od dawna nie żyję marzeniami. To się skończyło, gdy wyleciałem z kadry i zderzyłem się z rzeczywistością. Wcześniej miałem głowę nabitą różnymi wyobrażeniami: czego to nie osiągnę, kim będę. Okazało się, że to było ciężarem. Gdy straciłem miejsce w kadrze, powiedziałem sobie: ważne jest tu i teraz. I odzyskałem wolność. Wróciła radość skakania, odwojowałem sobie miejsce w kadrze, zacząłem skakać coraz dalej, zdobywać punkty Pucharu Świata, potem awansować do dziesiątki, a w końcu przyszedł medal, Oslo, Planica. Im dalej lecę, tym większa jest frajda. Koło się zamyka.

Przed sezonem olimpijskim nie nałoży pan sobie znowu tego ciężaru: że w Soczi muszę?

Nie sądzę. Ja się naprawdę nauczyłem mądrego życia w sporcie. Tego, żeby od siebie wymagać wszystkiego na treningu, ale na zawodach nie myśleć o medalach. W Oslo po pierwszej serii nawet mi do głowy nie przyszło, że mogę wygrać. Miałem trzecie miejsce po pierwszej serii i to mnie cieszyło. A jak potem spojrzałem, że ja, wcześniej najwyżej szósty w Pucharze Świata, wygrałem wspólnie z Gregorem Schlierenzauerem, nie wierzyłem własnym oczom.

Adam Małysz i Jan Szturc mówią, że pana wyszykują jeszcze lepiej na sezon olimpijski, tylko musi pan ich wreszcie zacząć bardziej słuchać.

Wiem, mam zawsze swoje wizje i teorie. Niektórzy się z tego śmieją, ale w ostatnim sezonie nieźle na tym wyszedłem, że słuchałem siebie. Każdy trener ma swoje pomysły, jak się wszystko wpuszcza do głowy, to jest mętlik. Ja filtruję. Ale słucham. W Oslo Łukasz Kruczek podpowiedział mi bardzo ważną rzecz po próbnej serii: trzymaj narty trochę węziej, a możesz wskoczyć nawet na podium. I wystarczyło, że pomyślałem o tym podczas skoku, nawet nie robiąc żadnego ruchu, a pomogło. Wiele jest takich niuansów w skokach. A na szczęście mój trener klubowy Jasio Szturc i trener kadry Łukasz świetnie ze sobą współpracują, mają uzupełniające się pomysły.

Jak syn zapyta, czy warto zostać skoczkiem, to co mu pan powie?

Pewnie, że zachęcę. Już nawet się przymierza do skakania, widzę, że go to cieszy. Po mistrzostwach świata wziąłem go na małą skocznię w Łabajowie, którą zrobił Jasio Szturc. Na razie to takie podskoki, po trzy, cztery metry. Miło na to popatrzeć. Choć szczerze mówiąc, boję się o niego bardziej niż wtedy, gdy sam skaczę.

Kupił mu pan już pierwszy komplet sprzętu?

Nie, Kuba ma dopiero sześć lat, najpierw niech się nauczy dobrze jeździć na nartach. Ja zacząłem skakać jako ośmiolatek. Może za dwa lata będzie już można skakać na małych skoczniach w Wiśle Centrum. Tam pierwsze skoki oddawał kiedyś Adam, ja też tam pierwszy raz skakałem w profesjonalnym sprzęcie. Ale skocznie zniszczały, przebudowa utknęła. Przetargi już są rozstrzygnięte, można by budować, ale jest jakiś problem z pieniędzmi. Chciałbym, żeby kiedyś Kuba mógł tam skakać z okolicznymi dzieciakami. Żeby miał treningi na miejscu i nie zaniedbywał szkoły. O ile będzie miał ochotę skakać. Na pewno na siłę nie będę go ciągnął. Wiem, co to za sport. Trzeba go kochać, inaczej nic się nie uda.

A pan co planuje po skokach? Przejmie pan rodzinny interes?

Nie myślę o tym. Mam jeszcze sporo w skokach przed sobą, a rodzice dużo czasu do emerytury. To jest dzieło ich życia, spełniają się w tym. Tata, choć z wykształcenia budowlaniec, zawsze pracował jako kelner i lubi to. Mama i babcia były kierowniczkami domu wczasowego. Im dobrze idzie, mnie dobrze idzie. Żyłowie nie zginą.

Piotr Żyła ma 26 lat, jest rówieśnikiem Kamila Stocha, ale na sukcesy czekał dłużej. W ostatnim sezonie wygrał konkurs w Oslo, jest piątym Polakiem, któremu się udało zwyciężyć w PŚ w skokach. Był też na podium w Planicy i zdobył z drużyną brązowy medal mistrzostw świata w Predazzo. Mieszka w Wiśle, niedaleko Adama Małysza. Z żoną Justyną mają dwoje dzieci, Jakuba i Karolinę.

Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta