W każdej dyscyplinie sportu dominacja nie jest dobra dla widowiska. Zawody, w których walka toczy się co najwyżej o drugie miejsce, nie są interesujące – oczywiście poza zawodnikiem lub zespołem, który aktualnie jest na szczycie. Jednak nikt, kto dzięki swojej ciężkiej pracy, talentowi i umiejętnościom wznosi się na wyżyny w swojej dziedzinie, nie zasługuje na to, żeby fani pokonanych kierowców psuli atmosferę po kolejnym zwycięstwie. Niczemu to zresztą nie służy – wygwizdany Vettel nie przestanie wygrywać, a Fernando Alonso czy Lewis Hamilton nie dostaną dzięki temu mocniejszych, szybszych samochodów. Jedyny efekt to psucie sportowego święta oraz wizerunku – nawet nie tyle całej dyscypliny, ile interesujących się nią ludzi.
Weterani wyścigowych torów nie przypominają sobie takich sytuacji z przeszłości. W czasach, kiedy Formuła 1 była naprawdę niebezpieczna, nikomu przez myśl by nie przeszło wygwizdywanie zwycięzców. Niezależnie od sympatii kibiców, każdy zawodnik był obdarzany zasłużonym szacunkiem i podziwem za swoje wyczyny na torze. Jeszcze niedawno, na początku XXI wieku, na palcach jednej ręki można było policzyć sytuacje, w których zgromadzeni na trybunach fani głośno dawali upust swojemu niezadowoleniu. Za każdym razem mieli jednak solidne powody: w 2002 roku podczas Grand Prix Austrii prowadzący w wyścigu Rubens Barrichello otrzymał polecenie przepuszczenia lidera ekipy Michaela Schumachera. Brazylijczyk uczynił to tuż przed samą metą, a kiedy podczas dekoracji „Schumi" wepchnął go na najwyższy stopień podium, zirytowani wyreżyserowaniem wyników kibice wygwizdali duet Ferrari. Zagrywka Scuderii była zgodna z przepisami, ale fanom dodatkowo nie spodobał się fakt, że był to dopiero początek sezonu, a nie jego decydująca faza.
Trzy lata później podczas Grand Prix USA opony firmy Michelin nie wytrzymywały obciążeń w szybkim, nachylonym łuku toru Indianapolis. Samochody korzystające z usług francuskiego dostawcy zostały wycofane z wyścigu tuż przed startem i kibice obejrzeli zawody z udziałem sześciu kierowców na oponach Bridgestone – dwóch Ferrari i czterech aut najsłabszych w stawce zespołów Jordan i Minardi. Fani nie ograniczyli się wówczas tylko do gwizdów i buczenia – przez okalające tor siatki próbowali przerzucać puszki i inne improwizowane pociski.
Nawet dominacja Michaela Schumachera, który pięć ze swoich siedmiu mistrzowskich tytułów zdobywał w latach 2000 – 2004 za kierownicą Ferrari, czasami rozstrzygając sezon na swoją korzyść tuż za jego półmetkiem, nie wywoływała takich reakcji ze strony kibiców. Było tak mimo tego, że „Schumi" swoimi bezpardonowymi manewrami na torze i całkowitym podporządkowaniem sobie drugiego zawodnika ekipy raczej nie powinien wzbudzać uznania wśród fanów. Oczywiście na brytyjskim Silverstone niemiecki zawodnik we włoskim aucie nigdy nie spotykał się z ciepłym przyjęciem – podobnie jak na Monzy tłum murem stoi tylko za jedyną słuszną ekipą. Zwycięstwa Alonso za kierownicą Renault w latach 2005 – 2006 nie były już tak dobrze przyjmowane, za to fani Hiszpana wynieśli anty-kibicowanie na nowy poziom, kiedy ich idol jeździł w McLarenie. Konflikty z Hamiltonem doprowadziły do rasistowskich wybryków ze strony pseudokibiców Alonso podczas testów w Hiszpanii.
– Kilka lat temu buczeli na Fernando Alonso, podczas jego mistrzowskich sezonów z Renault czy walki z Lewisem Hamiltonem. Jednak wróg publiczny często zostaje bohaterem – przypomniał szef Red Bull Racing, Christian Horner.