Kamil Stoch olimpijskiego złota nie zawdzięcza żadnej ułańskiej szarży, słabości rywali czy wiatrowi, który powiał pod narty. Od kilku tygodni wszyscy widzieli, że skacze najpiękniej na świecie, i pytanie było jedno: czy w Soczi nie sparaliżuje go strach faworyta. Dziś już znamy odpowiedź – rywale mogli tylko pokłonić się w pas mistrzowi z polskich gór, z którym nie mieli żadnych szans.

Stoch dokonał tego, co nie udało się Adamowi Małyszowi: został mistrzem olimpijskim, ale Małysz po tym sukcesie nie jest ani odrobinę mniejszy. Oni są wszyscy z niego, bez sukcesów chłopaka z beskidzkiej Wisły nie byłoby złota chłopaka z podhalańskiego Zębu. Trudno znaleźć bardziej klarowny przykład roli jednostki w rozwoju polskiego sportu niż Małysz. To on uczynił skoki atrakcyjnym produktem marketingowym, to on sprawił, że Polski Związek Narciarski (PZN) stał się związkiem bogatym i dziś Stoch, jego partnerzy z drużyny, a także Justyna Kowalczyk mają prawie wszystko, czego dusza zapragnie.

A nie musiało tak być. PZN to było skłócone towarzystwo, obawa, że wszystkie pomałyszowe dobra zostaną roztrwonione, była zasadna. Nic takiego się nie stało, więcej – gdy na początku ubiegłego sezonu gorące głowy chciały wyrzucać trenera kadry, Łukasza Kruczka, PZN do tego nie dopuścił.

Czy fenomen Małysza jest do powtórzenia? Chyba nie, bo Stoch jest inny i Polska jest inna. Mistrz olimpijski z Soczi może spodziewać się adoracji bardziej racjonalnej, co – pamiętając, z jaką skromnością zareagował na tytuł mistrza świata – chyba mu odpowiada.

Igrzyska dopiero się zaczynają, będą jeszcze dwa konkursy skoków, indywidualny i drużynowy. Mistrz olimpijski musi być faworytem, polska drużyna jest wymieniana jako kandydat do medalu. Kto wie, dokąd dolecimy na skrzydłach Stocha, może nawet panią Justynę przestanie boleć noga i będzie tak, jak miało być. Radość czyni cuda.