Dopingowałem znajomych, których – czasem ku swojemu zaskoczeniu – zobaczyłem wśród biegnących. Poczułem, jak rodzi się więź między uczestnikami oraz ludźmi stojącymi wzdłuż trasy. Wyszli oni ze swoich mieszkań, żeby zobaczyć, co się dzieje pod blokiem. I wciągnęli się.
Trudno się nie zaangażować, widząc 20 tysięcy biegaczy, z których tylko 10–20 ma szanse na zwycięstwo. Pozostali biegną dla przyjemności.
Znam wielu, którzy zachorowali i chcą sobie udowodnić, że jak pokonają 42 kilometry i 195 metrów, to z chorobą też wygrają. Jest „Drużyna Szpiku" – wolontariusze biegnący, by zwrócić uwagę na potrzeby osób dotkniętych białaczką. Jest grupa spóźnionych na bitwę pod Maratonem Spartan, ubranych w historyczne stroje i trzymających się razem. Oni zbierają pieniądze dla niepełnosprawnych dzieci.
Jednak większość uczestników to zdrowi ludzie, przygotowujący się do biegu miesiącami, zapisujący treningi, dbający o dietę, porównujący czasy na poszczególnych odcinkach trasy.
Można ich zobaczyć codziennie, zwłaszcza rano i wieczorem na ulicach, w parkach, laskach Bielańskim i Kabackim w Warszawie oraz w podobnych miejscach we wszystkich miastach Polski i Europy. A kiedy przychodzi ten dzień i starter daje znak, czują się, jakby wstępowali do katedry. Tak to właśnie nazwał jeden z uczestników niedzielnego maratonu w Warszawie, poeta i dziennikarz Janusz Drzewucki.